Zawsze, kiedy się kończy rok szkolny, szkoda mi wyrzucać różnych notatek i prac moich uczniów, ale gdybym tego nie robiła, utonęłabym chyba w górze papieru. Dlatego już nawet nie zaglądam do tego, co muszę wyrzucić i tylko, jeśli któryś z uczniów chce, daję mu jego prace. Jednak rzadko się zdarza, by ktoś sobie tego życzył. Jeszcze tylko dwukrotnie przed wakacjami przyjdę do szkoły, bo na zakończenie nigdy nie chodzę. Nie lubię tych pożegnań. Natomiast na początek roku zwykle się zjawiam, ale z daleka. Siedzę sobie w gabinecie i wszystko wiem, bo nawet jeśli komunikaty są z sali, mikrofony mi wszystko przekazują. Zwykle tak bywa, że pierwszy szkolny tydzień, to jakby jeszcze wakacje, bo układanie planu, ustalanie ilości godzin, więc sobie można jeszcze trochę poodpoczywać. No, ale na razie to jeszcze daleka sprawa, więc wszystko przed nami.
Obudził mnie wielki huk.
Pojęcia nie mam co to było, bo może jeszcze we śnie, ale już tak się wybudziłam, że najlepiej będzie, jak sobie posłucham okolicznych ptaszków na pobliskich drzewach, bo chociaż jeszcze nie ma słońca, śpiewają, jak zaczarowane. Nie nagrywam, bo gdzieś mi się podziały wszystkie dyktafony, których już mam chyba 5 czy 6, a może jeszcze więcej, bo już się w ich liczbie pogubiłam, ale jak potrzebne, to ich nie ma. Postanowiłam sobie solennie, że zrobię porządki w szufladzie z elektroniką i tak wszystko poukładam, żebym nawet o północy wiedziała, gdzie co mam. Najnowszy mój dyktafon to olympus dn55 czy jakoś tak, ale go jeszcze do końca nie rozpracowałam i właśnie to też odłożyłam na wakacyjny czas, który już niebawem. A ten huk to chyba był w realu, bo słychać jakieś syreny alarmowe. Może komuś wybuchła butla z gazem? Ciekawe, czy Nuno by się przestraszył?
Niechby choć trochę pogrzmiało!
Tak się zrobiło parno na dworze, że nawet mój piesek schował się pod kołdrę, ale gdybym ja schowała głowę pod kołdrę, to bym się z pewnością udusiła. Jednak zwierzaczki mają jakąś swoją prywatną politykę, skoro tak właśnie reagują na trudności atmosferyczne. A ja, żeby sobie poprawić humor, idę zjeść truskawki ze śmietaną i cukrem.
Opole to nie to co kiedyś
Chyba już jestem za stara na obecne Opole. Nic mi się z premier nie podobało. Te nowoczesne piosenki to albo krzyk i schrypnięte głosy, albo wydziwianie, że niech to… piosenka to taki twór, który powinien chwytać za serce tak tekstem jak i muzyką, a tu co? Już sobie wyobrażam, jakie gromy na mnie spadną po tym wpisie, ale musiałam się uwolnić od rozczarowania i zniesmaczenia.
Nareszcie moje klimaty.
Dawno nie było takiego maja. Za czasów młodości mojej mamy już w kwietniu podobno spało się na tak zwanej górce, czyli na górnej części stodoły, bo w domu trudno było wytrzymać z gorąca nawet nocą. W tym roku jest tak, że wszystko, co żyje, kwitnie na raz i dla jednych to sama radość a dla innych udręka, bo alergia przybrała na sile i nie daje normalnie żyć. Mnie to na szczęście nie dotyczy, ale głęboko współczuję wszystkim tym, którzy się duszą, kaszlą, czy kichają, bo to z pewnością zakłóca im wiosenną radość. Dziś w Koleczkowie daje się żyć, bo chociaż na termometrach jest blisko 21 stopni powyżej zera, to chłodny wietrzyk sprawia, że można się cieszyć słoneczną pogodą. Zaraz pójdę na taras i skorzystam ze słonecznego dobra, bo podobno ono najbardziej leczy wszelkie zwyrodnienia stawowe, a ja w ogóle bardzo lubię ciepełko i mogłabym mieszkać w Afryce. Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę miłego wypoczynku w weekendowy czas.
Dwadzieścia dwie truskawki
Jeśli przeżyje, to będzie prawdziwy cud. Kto? Mój Amiś, który pochłonął właśnie tyle truskawek! Dzwoniłam do weterynarza, to powiedział, że najwyżej skończy się rozwolnieiem, ale i tak się martwię, bo przecież nigdy nic nie wiadomo. Na razie psisko wygrzewa się na słońcu i wygląda na to, że nic mu nie jest. Jak do tego doszło, że zniknęły moje truskawki? Postawiłam siatkę z przniesionymi zakupami zaledwie na jedną chwilę, żeby zamknąć wejściowe drzwi na klucz i kiedy się odwróciłam, siatka już była przewrócona, a torebka z truskawkami zniknęła. Próbowałam odebrać ją Amisiowi, ale bez powodzenia. Tak mi z nią uciekał, że mowy nie było o jego złapaniu. Zaszył się w tak niedostępnym dla mnie kącie, że musiałam zrezygnować z pościgu i odebrania truskawek. Zjadł ich tyle, ile było w torebce a najgorsze jest to, że ze wszystkim, czyli z tymi szypułkami. No i na razie słodko sobie śpi na tym majowym słoneczku. A brzuch ma taki, jakby miał urodzić słonia. Ciekawe tylko, kiedy zacznie się ten poród?
A maja wciąż ubywa.
Najpiękniejszy miesiąc roku, a tak szybko mija! Nawet jeśli jest deszczowy i chłodny, lubię go najbardziej i dużo sobie zwykle po nim obiecuję. To nic, że mokro w lesie. Ptaszki i tak śpiewają, a wszelka kwitnąca roślinność robi wszystko, żeby w sercu gościła wiosna. Wieczorem, kiedy milknie gwar miasta, lubię wyjść na balkon i posłuchać, jak rozbrzmiewa maj. Zapach czeremchy i pobliskiego bzu przywodzi na pamięć te czasy, kiedy jako młoda dziewczyna wieczorami cichaczem zakradałam się do babcinego ogrodu i niby to przypadkiem podglądałam zakochaną parę, której nie były w głowie zapachy ani barwy majowego piękna. Dziś tu w Koleczkowie jest zaledwie 12 stopni ciepła, ale wyszłam na obejście, żeby posłuchać, co mówią zakochane ptaki. A czy chcecie wiedzieć, co powiedziała mi kukułka? Obiecała, że przeżyję jeszcze 35 lat!
A tutaj zimno jak w marcu.
Jestem znów w Koleczkowie, bo wnuk mojej bratanicy przyjmie w niedzielę po raz pierwszy Komunię świętą, więc jako bliska krewna też zostałam zaproszona na tę uroczystość. Myślałam, że się pogrzeję w słoneczku, a tu nic. Wieje, jak sto wiatrów, a chociaż słońce świeci, wcale nie jest ciepło, więc tylko przez szybę usiłuję się dogrzewać, ale teraz wołają mnie na przedpołudniową kawę, więc przerywam pisanie, ale jeszcze dziś coś napiszę.
Czy mamy na Eltenie jakąś Zosię?
Jeśli tak, to najserdeczniej Jej życże wszystkiego, co najlepsze. Wśród moich znajomych nie ma żadnej pani o tym imieniu, bo ta, która była, dość dawno odeszła, bo to była moja ciocia. Miałam z nią dość dużo do czynienia we wczesnym dzieciństwie, bo mama nie miała czasu się mną zajmować, więc ciocia Zosia była taką moją opiekunką i często zabierała mnie do siebie, ale ja bardzo tęskniłam za mamą, więc u cioci Zosi czułam się bardzo nieszczęśliwa. Często nawet płakałam przez sen, bo jak się rano budziłam, poduszka była cała mokra od łez. Nigdy potem tyle nie płakałam, co wtedy we wczesnym dzieciństwie, za to kiedy ukrywałam płacz, było mi o wiele trudniej pogodzić się z nieszczęściami późniejszych lat. Kiedy zaczęłam się wstydzić jawnych łez, o wiele dłużej przeżywałam różne porażki. W dorosłym życiu już wcale nie płaczę, nawet w ukryciu. po pierwsze, że nie mam powodu, po drugie, że zamroziłam w sobie tę cechę. Może to i lepiej, tylko że kiedy był pogrzeb mojej mamy, wszyscy płakali, prócz mnie. Był jednak kiedyś wyjątek w tym względzie. Popłakałam się na wiadomość, że któregoś z moich piesków już nie uda się uratować. Tak więc, jak sami widzicie, z tym płaczem to nigdy nic nie wiadomo.