ROZJAŚNIONY ŚWIAT
HELENA URBANIAK
Dedykacja
Ulubionej i otwartej na różne działania pani redaktor Annie Rębas, dziennikarce Polskiego Radia –
z wdzięcznością i ogromem serdecznych podziękowań za wszystko, czego z dobroci serca i wrażliwości jej działań doświadczyłam, z prawdziwą radością tę moją książkę o odmienionym życiu ze szczerego serca dedykuję.
Wypełniona szczęściem i wewnętrznym blaskiem,
Helena Urbaniak
Wstęp
Drodzy Czytelnicy!
Kto z Was przeczytał moje „Iskierki w mroku”, ten już wie, że książka ta zaczęła żyć swoim własnym życiem, a więc może nadszedł czas na nową opowieść?
Tym razem już nie będzie tak smutno i trudno, bo wszystko to, jak wiecie, umieściłam w pierwszej mojej książce. Teraz mam zamiar napisać o tym, co wynika ze słonecznych dni, więc będzie to jak gdyby rekompensata dla tych, którzy zapoznali się z „Iskierkami w mroku”, bo po tej trudnej i smutnej lekturze należy się im uśmiech i pogodny nastrój.
Życzę wszystkim miłego czytania tego, co zawiera mój „Rozjaśniony świat”.
Helena Urbaniak
Radio w moim życiu
Od kiedy pamiętam, jakiś radioodbiornik zawsze był w naszym domu. Nawet wtedy, gdy Niemcy w czasie okupacji odbierali Polakom wszelki sprzęt grający, mamie tak się jakoś udawało, że chociaż schowany pod łóżkiem, radioodbiornik miałam zawsze do dyspozycji. Musiałam tylko pamiętać, żeby się tym nie chwalić przed dziećmi na podwórku.
Kiedy więc zostawałam sama w domu, bo mama pracowała, a brat był u dziadków w Poznaniu, przede wszystkim siedziałam pod łóżkiem i przez słuchawki śledziłam to wszystko, co udało mi się znaleźć na skali odbiornika. Czasem były to obcojęzyczne pogadanki, często niemieckie, więc ich słuchałam i chociaż niewiele z tego rozumiałam, ważne było, że ktoś mówi do mnie. Najchętniej jednak szukałam takich stacji, z których płynęła muzyka lub piosenki. Wielu z nich nauczyłam się śpiewać, ale kiedy próbowałam to pokazywać dorosłym, przestrzegali mnie, żeby tego nie robić, bo się wyda, że w domu jest zakazane radio. Wobec tego śpiewałam tylko moim lalkom.
Jako, że pojęcia nie miałam, skąd biorą się te różne głosy i dźwięki w mojej magicznej skrzyneczce, wyobraziłam sobie, że to takie małe ludziki siedzą w tym pudełeczku i wyczarowują dla mnie te cudowności, których mogłam słuchać godzinami. Ponieważ, żeby żyć, musiałam jeść i pić, doszłam do wniosku, że te ludziki tam w radiu też tego potrzebują. Kiedy więc na tylnej ściance odbiornika znalazłam szereg okrągłych otworków, zaczęłam przez nie do środka wkładać różne smakołyki, jakimi mogłam się podzielić. Jednak pewnego dnia, gdy nacisnęłam odpowiedni guziczek, który mi wyczarowywał moje ulubione dźwięki, radioodbiornik milczał i nic nie pomogło: pukanie, głaskanie ani potrząsanie skrzyneczką.
Byłam w takiej rozpaczy, że poszłam do sąsiada, niemieckiego policjanta, z którego córeczką czasem się bawiłam i chociaż wiedziałam, że robię źle, poprosiłam, żeby mi zreperował mój dźwiękowy świat. Z uwagi na fakt, że się nie dało, dostałam od tego dobrego policjanta nowe radyjko, tylko musiałam mu przyrzec, że to nasza najgłębsza tajemnica. Tak więc od tego dnia nawet mama nie wiedziała, z czym tak tajemniczo chowam się pod łóżkiem.
Po wojnie, kiedy radioodbiornik znowu mógł stać na właściwym miejscu, nikt go tak nie okupował jak ja. Znałam na pamięć wszystkie godziny nadawania poszczególnych programów i zawsze wiedziałam, kiedy czego posłuchać.
Najczęściej byłam w domu sama, bo mama i wtenczas dużo pracowała, a brat chodził do szkoły albo włóczył się gdzieś z kolegami po ulicach. Mi jednak nie było to potrzebne, skoro miałam w zasięgu ręki dźwiękowy świat, który mnie uczył wszystkiego, co przydatne. Do tego stopnia utożsamiałam się z tym, co słyszałam w radiu, że nic innego już dla mnie nie miało znaczenia. Znałam i rozpoznawałam wszystkie głosy spikerów, panów i pań od różnych pogadanek, ale najbardziej lubiłam, kiedy nadawano muzykę rozrywkową. To ona mi pozwalała dołączać się do tekstów i melodii śpiewanych przez różnych piosenkarzy.
Przez całe życie pozostaję wierna tej instytucji, jaką jest radio, bo ona jest jak gdyby stworzona dla niewidomych, wszystko pokazuje w dźwiękach.
Był taki czas, gdy marzyłam, że kiedyś może zdarzy mi się pracować w którejś rozgłośni Polskiego Radia, bo przecież tam nie widać, kto jest przy mikrofonie. Nikt by więc nie musiał wiedzieć, że nie widzę, co tak bardzo przeszkadzało zarządzającym Polską Estradą, kiedy niewidomi piosenkarze nie mieli na nią wstępu. Mogliby przecież swobodnie występować w radiu; no, ale to były takie czasy, że niepełnosprawni mieli możliwość pracować wyłącznie w swoich spółdzielniach albo jako masażyści.
Miałam więc różne swoje żale i rozterki w stosunku tak do kultury i sztuki, jak i do tych wszystkich, którzy nie chcieli mieć do czynienia z ludźmi nie spełniającymi przewidzianych norm.
Jednak w Warszawskiej Rozgłośni Radiowej znalazła się osoba, która postanowiła przynajmniej spróbować pomóc mi w spełnieniu marzenia o śpiewaniu. To pani Stella Weber zapisała mnie do udziału w Festiwalu Moniuszkowskim w Kudowie.
Ażeby się dostać do finału, trzeba było przejść przez dwa warszawskie etapy. Szczęśliwie udało mi się je pokonać, a w Kudowie moje śpiewanie zaliczono do drugiej nagrody. Jednak nic mi to nie dało w dalszym rozwoju jakiejkolwiek kariery. Pani Maria Fołtyn, kiedy mi gratulowała, powiedziała po prostu:
– Dobrze, że pani śpiewa. Proszę to robić tam, gdzie to jest możliwe, bo ma pani piękny głos, więc szkoda, by nie był słyszany.
No i bywał słyszany, nawet w Polskim Radiu, gdy pewien reporter nagrał w wywiadzie jakąś moją piosenkę, ale już nie marzyłam, że znajdę pracę w radiu, już nie szukałam pretekstów, żeby brać udział w jakichkolwiek konkursach. Wiedziałam bowiem, że czy to Radio, czy jakakolwiek inna instytucja, nikt mnie nie poprze i nigdzie nie zaprosi do śpiewania.
W dalszym ciągu więc wiernie słuchałam swego radia, a nawet czasem coś tam do różnych redakcji pisałam, by chociaż w ten sposób bardziej zbliżyć się do niespełnionego marzenia.
W latach sześćdziesiątych dużo było ciekawych audycji w Gdańskiej Rozgłośni Polskiego Radia. Udźwiękowione powieści Stanisławy Fleszarowej–Muskat, koncerty życzeń z przedwojennymi piosenkami, ciekawie redagowany „Notatnik Kulturalny” przez redaktorkę Reginę Witkowską. Ówcześni spikerzy gdańskiej rozgłośni mieli u mnie szczególne powodzenie, bo pozwolili na kontakt osobisty. Tak więc poznałam Hankę Wasiukiewicz i Zbigniewa Romańca. Czasem się z nimi spotykałam i to było częściowe spełnienie mojego radiowego marzenia, gdy podczas jakiejś audycji mogłam z nimi przebywać w studio.
Kiedy zaistniał Program Trzeci Polskiego Radia, na dość długo się tam przeniosłam ze słuchaniem, a potem, kiedy w Programie Pierwszym Polskiego Radia nastało „Lato z Radiem”, to i inne audycje „jedynki” na długo zagościły w moim domu.
Jednak gdy któregoś dnia pojawił się o mnie reportaż w Radiu Gdańsk, znowu powróciłam do częstego słuchania tej rozgłośni. Tam po reportażu, który o mnie zrobiła pani redaktor Anna Rębas, odkryłam coś, co do dziś mnie samą zadziwia. Niby zwyczajny wywiad, jakieś pytania, sugestie, podpowiedzi, coś w rodzaju zachęty do szczerego mówienia o wszystkim, a w końcu to coś, co sprawiło, że właśnie ta pani redaktor stała się inspiracją do różnych moich działań.
Wprawdzie dopiero po dziesięciu latach od tamtego pierwszego reportażu zdałam sobie sprawę z tego, jak mocno wpłynęła na mnie, zdawałoby się zupełnie przelotna znajomość z tą Panią Redaktor.
Ponieważ bardzo zaintrygowała mnie jej osobowość, przejrzałam na stronie Radia Gdańsk dotychczasowy dorobek jej pracy i okazało się, że jest wszechstronną dziennikarką, która potrafi zainteresować słuchaczy różnymi formami przekazu. Poza wieloma reportażami zawierającymi ważne i głębokie treści, prowadzi „Magazyn morski”, z którego dowiadujemy się o wszystkim, co dzieje się w naszych portach, a także o wielu ciekawych ludziach, którzy związani są z morzem.
Ma także niebagatelny udział w magazynie katolickim, gdzie w wymowny sposób reaguje na sprawy kościoła i jako świecki przekaziciel różnych prawd buduje cenne opinie na te tematy.
Prowadzi również ciekawe rozmowy z różnymi gośćmi Radia Gdańsk, ale najwięcej mogę powiedzieć o magazynie „Srebrne Pokolenie”, czyli o audycjach dla seniorów. To w tych materiałach najbardziej widać, jaka jest wrażliwość tej pani redaktor i ile w niej chęci, by pomagać bliźnim.
Wszystko to razem sprawia, że ta radiowa dziennikarka nie tylko zdobyła moje zaufanie, ale także dokonała we mnie takiej przebudowy wartości tego, co ważne, że łatwo mi się mówi do niej o wszystkim, co czuję i myślę. Wiem bowiem, że jej głęboka wrażliwość i umiejętność oceniania faktów jest warta tego zaufania. I tu nie chodzi o jakąś bliskość znajomości, bo wiem, gdzie jest moje miejsce, ale o to, by to, co piszę lub mówię w jej obecności, było najszczerszym i prawdziwym przekazem, bo w pełni sobie na to zasłużyła. Pewnie całkiem niechcący wydobyła ze mnie takie przeświadczenie, że jednak jestem coś warta, skoro chce słuchać tego, co mogę jej powiedzieć.
No i w jakimś sensie spełnia moje dawne marzenie o pracy w Radiu, bo od czasu do czasu zaprasza mnie do swoich audycji. Nie wiem, co jeszcze się wydarzy, ale dziękuję Bogu, że trafiłam na taką osobowość, która mnie wyzwoliła z poczucia bezwartościowości.
Tak więc radio jest znowu w moim życiu naczelną wartością teraźniejszego czasu. Pani redaktor Annie Rębas zaś z głęboką wdzięcznością jako słuchaczka, z ogromną radością tę książkę poświęcam, ponieważ po bardzo wielu latach sprawiła, że odzyskałam wiarę w siebie. Już do końca życia inaczej nie spłacę tego długu wdzięczności, jak tylko w taki sposób, że zostanie o niej ten ślad dla potomnych, którzy być może przeczytają tę książkę.
Prawie jak u mamy
Pracowałam jeszcze wtedy w szpitalu i oprócz tego, że różnych pacjentów masowałam, często byłam proszona o zaśpiewanie jakiegoś utworu. Robiłam to oczywiście z radością, bo jak wszyscy wiedzieli, moją największą miłością było właśnie śpiewanie.
Któregoś dnia, gdy przyszłam do kolejnej pacjentki, zastałam u niej gościa. Była to jej siostra. Kobieta ta wiedziała już, że o śpiewanie nie trzeba mnie prosić, więc tylko zapytała, czy znam naówczas bardzo modną piosenkę o „Hoteliku pod różami”.
Dziś wiem, dlaczego właśnie tę piosenkę owa pani chciała w moim wykonaniu usłyszeć. Chodziło o to, czy sobie radzę z trudnymi dźwiękami w poszczególnych frazach. Okazało się bowiem, że słucha mnie pani profesor Stanisława Świłło, która jest dyrektorką Gdyńskiego Ogniska Muzycznego i zajmuje się między innymi nauczaniem śpiewu.
Kiedy zakończyłam prezentowaną piosenkę, powiedziała po prostu, że gdybym tylko chciała, to z największą przyjemnością przyjmie mnie na naukę śpiewu. Ponieważ byłam po niedawnej porażce z inną panią profesor od sztuki wokalnej, bardzo się ucieszyłam. Chociaż już trochę wiedziałam o tej mojej dźwiękowej pasji, nauki nigdy nie za wiele, zwłaszcza w tej dziedzinie.
Od następnego dnia przez pięć lat zgłębiałam tę cudowną sztukę, a pani profesor Świłłowa nie tylko okazała się wspaniałą nauczycielką, ale stała mi się bliska, prawie jak mama. Traktowała mnie niemal jak córkę. Zapraszała do domu, zabierała na wszelakie koncerty, opery i inne spektakle muzyczne i organizowała mi różne występy, o co mi przecież najbardziej chodziło.
Kiedy zakończyłam naukę śpiewu i dostałam dyplom z najwyższą oceną, pani profesor postarała się o to, bym mogła zostać przyjęta do parafialnego chóru „Symfonia”. Miałam tam okazję spożytkować wyrobiony głos i mieć powody do radości, bo występów było co niemiara.
Jednak ten okres szczęśliwości nie trwał zbyt długo, bo mama poważnie zachorowała i już nie było mowy o regularnym chodzeniu na próby chóru ani na żadne wyjazdy.
I znowu zostały tylko marzenia, że może jeszcze kiedyś wrócą dobre czasy, ale nie wróciły. Byłam przecież coraz starsza, a więc i głos już nie ten. Gdy mimo to usiłowałam zrobić wszystko, by wrócić do dawnej formy, tylko sobie pogorszyłam stan strun głosowych i przez parę miesięcy mówiłam szeptem. No i oczywiście przestałam myśleć o sukcesach, bo wiedziałam, że ich już być nie może. Śpiewałam jeszcze tu i tam, w kościele ludziom na ślubach albo na szkolnych koncertach jako absolwentka „Ogniska muzycznego”, ale to były tylko sporadyczne występy.
Dziś mi się marzy, że może gdybym spróbowała rozćwiczyć głos, udałoby się gdzieś zaśpiewać… Nawet miewam tego rodzaju sny, że stoję na estradzie, tylko w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć piosenki, którą miałam wykonać.
Pani profesor Świłłowa robiła wszystko, co się dało, żeby mnie wspierać w kwestii dalszego śpiewania, ale kiedy jej zabrakło, nikogo już takiego nie znalazłam, kto by mi w tym pomagał. Szukałam wsparcia u różnych ludzi sztuki, ale daremnie. Jeśli nawet poświęcali mi trochę uwagi, to przede wszystkim ze względu na pewne korzyści, które ze mnie mogli wyciągnąć, nie dając jednak nic albo prawie nic w zamian.
A teraz wciąż mnie korci, żeby jeszcze raz spróbować i zaistnieć na estradzie choćby jeden raz. Pasję śpiewania ma się przecież do końca życia, więc może by warto choćby na chwilę odzyskać miniony czas? Pewnie, że nic na siłę, ale gdyby się udało, zrobiłabym wszystko, żeby pokazać ludziom, co to jest prawdziwa pasja. Teraz już może nie byłoby takich trudności, żeby się dostać na scenę, bo są przecież osoby, które by mi to ułatwiły!
No cóż, spróbuję, lecz jeśli znów przegram z losem, to i tak mam satysfakcje, gdyż to, co kiedyś śpiewałam tylko dla siebie, po dziesiątkach lat stało się spełnieniem marzenia, na które przecież wcale nie liczyłam.
Reportaż pani redaktor Anny Rębas zrobił to, czego ja sama wcześniej zrobić nie mogłam. Teraz, kiedy koncerty, których nie było, zastąpił wprawdzie tylko jeden, ale za to jaki ważny, jaki niespodziewanie radosny i pełen emocji!
Tam w górze, gdzieś u Pana Boga, pani profesor Świłłowa z pewnością się uśmiecha, gdy widzi, jaka wierna jestem swojej pasji. Dużo zawdzięczam tej bliskiej osobie, bo nie tylko mnie wspierała w moich dążeniach do sukcesów, ale intensywnie w tym uczestniczyła. Wprawdzie nie zaśpiewałam na Jej pogrzebie, jak sobie tego życzyła, bo nie byłabym w stanie, jednak wszystko, co być może jeszcze przede mną, tej ukochanej Pani będę dedykowała.
Z Jej rodziną do dziś dnia mam dobre relacje, bo od samego początku nie była mi przeciwna, a wręcz pozwoliła mi się wtopić w jej przyjazny krąg.
Wspomnienie o pani Stelli W.
Byłam u cioci w Bydgoszczy, ale tego wieczoru, gdy wszyscy domownicy wybrali się do kina, pozostałam tylko w towarzystwie radia. Słuchałam wszystkiego jak leci. Już dziś nie pamiętam, co było w ramówce, ale w pewnej chwili muzyka umilkła i rozległ się głos zapowiadający kolejny punkt programu. Ze szczególną uwagą wsłuchałam się w jego brzmienie. Miał w sobie coś, co sprawiało, że z przyjemnością odbierało się co i jak w danej chwili przekazywał. Był dosyć niski, głęboki i nieco gardłowy, czym wyróżniał się spośród innych głosów, wydobywających się zazwyczaj z głośnika radiowego.
Od tamtego wieczoru szukałam tego głosu na falach eteru, ale znalazłam go dopiero wówczas, gdy na parę lat przeniosłam się w pobliże Warszawy. Wciąż jednak nie wiedziałam, do kogo należy. Jakoś nie było okazji, by go zidentyfikować i przypisać do konkretnej osoby. Dopiero po kilkunastu latach, gdy zaczęłam słuchać książek w nagraniach różnych lektorów, odnalazłam właściciela mojego ulubionego głosu z radia.
Gdy rozpoczęłam lekturę powieści Zofii Nałkowskiej „Niedobra miłość”, dowiedziałam się, że to pani Stella Weber, której głosu przez tyle lat słuchałam z radiowego przekazu, czyta dla mnie tę fascynującą powieść. Napisałam do Niej za pośrednictwem Radia i wkrótce doszło pomiędzy nami do bardzo miłej znajomości.
Początkowo były to wzajemne listy, potem telefony, a w końcu spotkania „na żywo”; wspólne spacery po jesiennym lesie, rozmowy, które bardzo wiele mi dały, a nawet pewien znaczący sukces i ogromne wsparcie. To wszystko, co mogę powiedzieć, że zawdzięczam właśnie pani Stelli. Byłam u Niej w domu, poznałam Jej męża, pana Zbigniewa Lutogniewskiego, który zresztą także nagrywał książki dla Związku Niewidomych.
Czasem, kiedy mi smutno, wracam do tamtych dni, a ułatwia mi ten powrót pamiątka od Państwa Lutogniewskich. To taki mini moździerzyk. Kiedy go biorę do ręki, świat mi się znowu rozjaśnia, jak wtedy, gdy pani Stella weszła w moje życie. Był nawet o tym reportaż autorstwa Jerzego Swalskiego, bo pani Stella bardzo solidnie sobie na to zapracowała.
Chociaż była znaną i lubianą spikerką, chciałam, by ludzie się o niej więcej dowiedzieli. Dziś, gdy przeszukiwałam Internet, niewiele znalazłam na jej temat informacji. Postanowiłam więc, że chociaż w taki skromny sposób, w jaki mogę, biorąc udział w konkursie na opowiadanie „Z Radiem w tle”, spróbuję się odwdzięczyć za wszystko, co pani Stelli Weber zawdzięczam.
Ona mi przecież rozjaśniła świat, przywróciła wiarę w nowe możliwości. Nie była wylewna ani czułostkowa, ale w tym, co robiła i mówiła, odnalazłam prawdziwe Serce. To nic, że odeszła fizycznie. W tym, co dla mnie zrobiła, jest ze mną przez cały czas. A kiedy i ja przeniosę się na ten lepszy świat, zdarzy się radość na zawsze z nowego wspólnego przebywania.
Dopóki jednak tu jeszcze jestem, z największą przyjemnością słucham radia. Towarzyszy mi przecież od wczesnego dzieciństwa i jest jakby dla mnie stworzone, bo chociaż tego nie widać, wszystko jest jasne i zrozumiałe. Niech więc do końca świata żyje w eterze jak prawdziwy i niezawodny przyjaciel.
Szkoda tylko, że jury jedynkowego konkursu „Z Radiem w tle” nie wyróżniło opowieści o swojej byłej koleżance!
Przygoda z Moniuszką
Było to jakoś pod koniec kwietnia 1983 roku. Wybierałam się właśnie po coś do sklepu, gdy zadzwonił telefon. Bardzo się ucieszyłam, gdy się okazało, że to pani Stella Weber znalazła dla mnie trochę czasu. Jednak to, co mi zaproponowała, mocno mnie zaskoczyło.
W ramach Festiwalu Moniuszkowskiego szykował się konkurs dla śpiewaków amatorów i zdaniem pani Stelli nic nie stało na przeszkodzie, bym wzięła w nim udział. Lubię śpiewać, to prawda. Znam nawet sporo pieśni Stanisława Moniuszki, ale żeby od razu na konkurs?
Obiecałam pani Stelli, że się zastanowię, ale w głębi serca czułam, że będzie to raczej negatywna odpowiedź. Stało się jednak inaczej. Pani Stella tak długo mnie namawiała, że w końcu uległam, ale nadal miałam poważne wątpliwości, czy podejmuję właściwą decyzję.
Na konkurs trzeba było przygotować trzy arie i trzy pieśni. Wybrałam arię Zosi z „Flisa”, „Jako od wichru…” z „Halki” i dwie pieśni — „Znaszli ten kraj” i „Różyczkę”. Oprócz Moniuszki trzeba jeszcze było zaśpiewać jakąś ludową pieśń innego kompozytora, więc zdecydowałam się na „Pamiętasz, Janku” w opracowaniu Feliksa Nowowiejskiego.
Pani Stella zgłosiła mój udział w konkursie i jakiś czas potem przyszło zawiadomienie ze SPAM-u, żeby się zgłosić na pierwsze eliminacje w dniu 7 czerwca o godzinie dziesiątej do siedziby tego stowarzyszenia na Kruczej. No i wtedy to już zdenerwowałam się nie na żarty. Na konkurs zgłosiło się trzystu kandydatów. Jakim cudem z takiej masy osób miałabym przejść choćby do wstępnego etapu przesłuchań? Do drugiego etapu rywalizacji dopuszczonych mogło być zaledwie sto osób, a do trzeciego, już w Kudowie, tylko piętnaście.
Kiedy więc owego krytycznego dnia stanęłam przed szanownym Jury składającym się z takich osób, jak pani Maria Fołtyn, pani Barbara Kostrzewska czy pani Bogna Sokorska a także pan Witold Rudziński, byłam już tak zdeterminowana, że nawet przestałam się denerwować. Zanim zaczęłam śpiewać, zadano mi parę pytań typu: co robię, czym się zajmuję na co dzień, kim jestem z zawodu i co skłoniło mnie do wzięcia udziału w tym konkursie. Powiedziałam jak było, że po prostu zostałam namówiona, a komisja zareagowała na tę moją szczerość gromkim śmiechem.
Gdy odśpiewałam arię z „Halki”, „Jako od wichrów krzew połamany”, nikt z komisji się nie odezwał.
– No, to przepadłam — pomyślałam sobie, ale zbytnio się tym jakoś nie przejęłam.
Pani Ella Sukmanek, która akompaniowała uczestnikom konkursu, spytała mnie, którą z pieśni Moniuszki mam zamiar zaprezentować. Chociaż znacznie bardziej wolałam zaśpiewać „Znaszli ten kraj”, nie wiem, dlaczego zdecydowałam, że wykonam „Polną różyczkę”. Jednakże pani Maria Fołtyn zaprotestowała i poprosiła, żeby to był jej ulubiony utwór, czyli właśnie moja ukochana pieśń Moniuszki: „Znaszli ten kraj”. Tak się tym ucieszyłam, że zaczęłam śpiewać już bez żadnej tremy. To przecież bez tego utworu nie odbywał się żaden mój występ, bo zawsze go śpiewałam jak mi w duszy grało. Teraz natomiast, kiedy doszła jeszcze świadomość, że ja, taka zwykła szara istota mogę wystąpić przed tak wyjątkowymi Osobistościami, postanowiłam dać z siebie wszystko, na co mnie tylko stać. Już nie miało znaczenia, co z tego wyniknie. Liczyła się tylko ta ukochana pieśń i to, co czułam w momentach jej przekazywania.
Kiedy skończyłam śpiewać, znowu trwała zupełna cisza. Mnie to już jednak nic nie obchodziło. Stało się przecież coś, czego w najśmielszych marzeniach nie przewidywałam. Cóż więc jeszcze mogło się wydarzyć? Ukłoniłam się więc tylko i już zamierzałam udać się w kierunku wyjścia, gdy nagle pani Maria Fołtyn głosem pełnym wzruszenia odezwała się do mnie:
– Bardzo nam to pani pięknie zaśpiewała. W życiu nie słyszałam takiego wykonania! A Bóg mi świadkiem, że było tego bez liku.
Jakby tego było mało, podeszła do mnie, przytuliła mnie i ucałowała, a reszta komisji obdarowała mnie ciepłymi oklaskami.
Kiedy, wciąż oszołomiona, znalazłam się poza salką przesłuchań, jakaś dziewczyna powiedziała:
– Pożyczyłaby mi pani nuty tej pieśni? To przecież ulubiona pozycja pani Fołtyn. Postanowiłam, że i ja ją zaśpiewam.
Pożyczyłam, ale ostrzegłam nieznajomą, że nie radzę ryzykować, bo świeża, może się okazać podstępna, a jak jeszcze dojdzie trema, niewykluczone, że skończy się porażką. Jednak dziewczyna była pewna siebie i zrobiła, jak postanowiła.
Po mnie śpiewały jeszcze dwie osoby, a jakiś czas potem ogłoszono werdykt. O, dziwo, przeszłam do drugiego etapu konkursu! Nie powiem, żeby mi to nie sprawiło radości. Jednak nadal całe to wydarzenie traktowałam jak miłą przygodę.
Druga tura konkursu też odbywała się w Warszawie. Tym razem jednak z udziałem publiczności. Z trzystu kandydatów do drugiego etapu przeszło już tylko stu biorących udział w konkursie. Dziwiłam się tylko, jak to możliwe, aby tyle osób udało się przesłuchać w ciągu jednego dnia.
Mój występ wypadł późnym popołudniem. Przede mną występowała dziewczyna, której pożyczyłam nuty. Jak było do przewidzenia, nie zaśpiewała poprawnie. Najpierw wypadła całkiem z tonacji, a następnie zgubiła cały fragment pieśni. No cóż, zrobiło mi się przykro, więc zdecydowałam, że i ja już nie wystąpię z tą pozycją, żeby jej było lżej znieść poniesioną porażkę. Kiedy jednak weszłam na estradę i oznajmiłam, że wykonam utwór „Polna różyczka”, pani Fołtyn znów się sprzeciwiła. Miałam więc jeszcze jedną okazję wystąpić z ukochaną pieśnią. No i znów nie śpiewałam dla konkursu, lecz dla radości serca.
Zanim odbył się mój występ, usłyszałam sporo wykonań. Byli tacy, którzy po tym konkursie spodziewali się zrobić karierę. Jednak byli i tacy, którzy za wszelką cenę chcieli być oryginalni, więc mocno przesadzali w swych interpretacjach, a przecież nie o to chodziło.
Konkurs nie ograniczał wieku, zgłosili się więc ludzie od dziesięciu do osiemdziesięciu trzech lat. Ten amatorski konkurs miał pokazać, na ile świadomość naszego społeczeństwa w kwestii śpiewania repertuaru Moniuszki sprawdza się w konkretnych wypadkach. Większość uczestników konkursu podeszła do sprawy poważnie, ale też zwyczajnie, czyli na miarę swoich umiejętności. Dziesięcioletnia dziewczynka uroczo, prawdziwie po dziecięcemu pokazała „Chochlika”, a 83-letni staruszek w komiczny sposób odśpiewał i odtańczył piosenkę ludową pod tytułem: „Umarł Maciek umarł, już leży na desce”.
Jeśli o mnie chodzi, to nie liczyłam na żadną nagrodę. Chciałam po prostu zaśpiewać jak wiele razy przedtem, bo śpiewanie to moja pasja od wczesnego dzieciństwa. Kiedy nareszcie wystąpiłam, publiczność długo mi klaskała, a nawet były owacje. Mnie zaś szalenie ucieszył fakt, że i tym razem pani Fołtyn zdecydowała, żebym wykonała tę moją ukochaną pieśń.
Następnego dnia, gdy przyszłam na odczytanie werdyktu, przy liczeniu nazwisk musiałam się pomylić. Kiedy wyczytano piętnastą osobę, która przeszła do finału, nie usłyszałam swojego nazwiska. Wcale się nie poczułam rozczarowana. Toż tyle osób tak ładnie zaśpiewało… Jury musi przecież wybrać najlepszych z najlepszych, a kto powiedział, że i ja miałabym się znaleźć w finale konkursu?
Z uwagi na małą ilość krzeseł w salce, w której odczytywano werdykt, przycupnęłam na podłodze w kąciku i tak się zamyśliłam. Chciałam już zamknąć tę nową przygodę z Moniuszką. Ktoś nagle pociągnął mnie za rękę i szepnął, żeby się pokazać publiczności. Jak to, to i ja przeszłam do finału? Byłam tak zaskoczona, że bez namysłu wykrzyknęłam:
– O, Jezu, to ja też?
Wszyscy się roześmiali, a Jury bardzo ładnie mi zaklaskało.
22 lipca 1983 w Domu Zdrojowym odbył się trzeci i ostatni etap konkursu. Do Kudowy Zdroju przyjechałam bardzo zmęczona, bo jakby nie było, to jednak spory kawałek drogi z Wybrzeża. Po drugie, chociaż miałam miejsce w wagonie sypialnym, nie zasnęłam nawet na jedną chwilę. Nie denerwowałam się przecież, bo nie liczyłam na żadną nagrodę. Nie wiązałam z tym najmniejszego stresu. Wobec tego nie było powodu, bym nie spała, a tymczasem wszystko w tym pociągu mi przeszkadzało: stukot kół o szyny, zatrzymywanie się i ruszanie wagonów, gwar na peronach, słowem wszystko, co docierało do mnie zza okna wagonu.
Gdy podróż wreszcie dobiegła końca, odetchnęłam z ulgą. Jednak kiedy dotarłam do miejsca przesłuchań, wyglądałam pewnie dość mizernie, gdyż pani Maria Fołtyn zdecydowała, bym w pierwszej kolejności odbyła próbę. Dzięki temu mogłabym jeszcze trochę odpocząć przed występem.
Niestety zdarzyło się coś, co całkowicie wytrąciło mnie z równowagi i już nie było mowy o żadnym wypoczynku. Otóż, kiedy czekałam na taksówkę, żeby się dostać do hotelu, nie przyszło mi nawet do głowy, że stojący za mną w kolejce do taksówki mężczyzna, mógł się okazać złodziejem. A jednak, bo kiedy przyszło płacić za kurs, wyszło na jaw, że w torebce już nie ma portmonetki. Miałam tam wszystkie pieniądze, jakie ze sobą zabrałam. A była to dosyć spora suma, gdyż zamierzałam zakupić w Kudowie kierpce i owczą wełnę, z której planowałam zrobić na zimowy czas ciepłą kamizelkę. Na szczęście osoba, która mi towarzyszyła w podróży, była w stanie mi pożyczyć pewną sumę pieniędzy. Kwota ta wystarczyła na opłacenie taksówki i fryzjera, do którego przecież wypadało pójść przed występem. Ponieważ nie przywiązuję wagi do posiadanych pieniędzy, zbytnio się nie przejęłam tą kradzieżą. Stała się zaledwie pewną niedogodnością, na którą wszak w końcu dało się jakoś zaradzić.
O godzinie szesnastej z minutami przyszła pora na mój występ. Publiczność składała się w większości z uczestników konkursu i przygodnych wczasowiczów wypoczywających wtedy w tym modnym uzdrowisku. Swoje wystąpienie postanowiłam nagrać na magnetofon kasetowy, by potem wspominać tę miłą przygodę. A może zdarzy się, że ktoś zechce posłuchać tego nagrania?
I znowu zaśpiewałam tak, jak najlepiej potrafiłam. Wypadło widać nieźle, skoro dostałam w efekcie aż drugą nagrodę. Muszę powiedzieć, że dopiero od tej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że to jednak spory sukces w moim szarym, codziennym życiu. Rację miała pani Stella Weber, znana i lubiana spikerka Polskiego Radia, z którą miałam zaszczyt się zaprzyjaźnić, że tak usilnie mnie do tej przygody namawiała.
Do dziś mam w domu dyplom z tamtego wydarzenia i kryształowy wazon, który stanowił moją nagrodę. Najważniejsze jest jednak to, że mam do czego wracać we wspomnieniach, bo nagrania z tamtego konkursowego występu wciąż mogę posłuchać.
Dni pełne śpiewu i słońca
Od wczesnego dzieciństwa lubiłam śpiewać. Najśmieszniejsze było to, że wykonywałam przeważnie piosenki dorosłych. Kiedy mnie prosili, żeby coś zaśpiewać, najczęściej popisywałam się taką oto piosenką:
„Po polu chodzi świnia tłusta,
Po prześcieradle skaczą pchły.
Babuni kozioł wlazł w kapustę,
A w moje serce wlazłeś ty”.
W związku z tym, że moje dzieciństwo przypadło na czas okupacji niemieckiej, śpiewałam także rozmaite wojenne czy może okupacyjne kuplety:
„Arbeit, arbeit ganze woche,
A pieniędzy ani trochę,
Porubta się folksdojczami,
dostanieta razem z nami.
U Bauera piesek szczeka,
Bo nie dostał rano mleka.
Na kolację kawał flaka,
Żeby szczekał na Polaka”.
Któregoś dnia, kiedy tak sobie wyśpiewywałam, nawet nie bardzo rozumiejąc słów, podszedł do mnie niemiecki policjant i powiedział:
– Mała, uważaj, co śpiewasz, bo chociaż jesteś muzykalna i masz głosik jak skowronek, zdarzyć ci się może coś, co sprawi, że już nigdy nic nie zaśpiewasz.
Nie zrozumiałam, o co mu chodziło, ale kiedy jego słowa powtórzyłam mamie, bardzo mnie poprosiła, żebym już nigdy więcej tego nie robiła na podwórku. Ogromnie mi było trudno spełnić prośbę mamy, bo śpiewanie stanowiło coś na kształt oddechu. Kiedy więc mi tego zakazano, najpierw się poważnie pochorowałam, a potem, na szczęście skończył się czas okupacji, bo inaczej chyba bym umarła z tęsknoty za moimi trelami.
W Laskach, gdzie uczyłam się przez 9 lat, śpiewanie było nieodłączną sprawą codziennego życia. Śpiewało się wszędzie, na szkolnym korytarzu w czasie przerw między lekcjami, w czasie spacerów i w wolnym czasie. Żyłam więc jak ptak, który ma to szczęście, że nikt mu nie zabrania świergotać.
Jeszcze w domu, kiedy miałam może 5 lub 6 lat, mama mi mówiła, że jak dorosnę, za moją sztukę wokalną będę dostawała kwiaty i że stanę się sławną śpiewaczką. Jednak w Laskach, kiedy któregoś dnia zwierzyłam się wychowawczyni, że chcę być w życiu najsławniejszą wokalistką na świecie, ona oznajmiła mi, iż moje marzenie się nie spełni, bo przecież nie widzę. Nie uwierzyłam jej wtenczas, lecz gdy po wielu latach spróbowałam się dostać na estradę, okazało się, że miała rację. Chociaż za granicą istnieli niewidomi śpiewacy i piosenkarze, w tym czasie na polskich estradach nie było miejsca dla niepełnosprawnych wokalistów. Owszem, wygrywałam konkursy, ale zawsze o jeden punkt za mało, żeby móc gdziekolwiek wystartować. Nawet do szkoły muzycznej nie zostałam przyjęta. Zgłosiłam się wobec tego do Ogniska Muzycznego i tam przez 5 lat zdobywałam wiedzę wokalną. Cóż jednak z tego, kiedy po ukończeniu średniego kursu i tak nigdzie nie zdołałam się przebić?
Z powodu długotrwałej choroby solistki chóru parafialnego, przyjęto mnie, bym ją przez pewien czas zastępowała. I oto wreszcie w jakimś stopniu spełniło się moje marzenie, bo nie tylko śpiewałam, ale także za to śpiewanie dostawałam kwiaty! Z tym chórem związana byłam ponad 15 lat. Występowaliśmy w Polsce i za granicą, a najcieplej wspominam pobyt we Włoszech.
Były to piękne, pełne wrażeń, niezapomniane dni. Odbywaliśmy czasem po 3 koncerty jednego dnia, ale nikt nie czuł zmęczenia. Włosi przyjmowali nas tak serdecznie i z takim entuzjazmem oklaskiwali nasze występy, że żyliśmy jak w cudownym śnie. W perspektywie mieliśmy poza tym spotkanie z Ojcem Świętym Janem Pawłem Drugim. Kiedy doszło do tej wizyty, nie żałowałam, że nie jestem wielką śpiewaczką, bo nie przeżyłabym być może tego, co mi się przydarzyło owego wyczekanego dnia. Miałam to szczęście, że do zdjęcia Ojciec Święty stanął obok mnie, a jakby tego było mało, jako solistkę przedstawiono mnie w osobnym podejściu. Papież przytulił mnie mocno i ucałował. Nie padło między nami ani jedno słowo. Długo potem w myślach wracałam do tego spotkania i wówczas zawsze było mi tak, jakby ktoś serce me oblewał słońcem.
Gdy parę dni później nadszedł czas powrotu do kraju, zdążyłam wrzucić pieniążek do jakiejś przygodnej fontanny. Wiedziałam bowiem, że muszę raz jeszcze znaleźć się w miejscu, w którym dane mi było odczuwać spokój i prawdziwą radość.
I rzeczywiście przeżyłam znowu piękne chwile, gdy po raz wtóry odwiedziłam Asyż i Rzym i po raz ostatni spotkałam się z Ojcem Świętym. I tym razem było to spotkanie bez słów, bo rozdzieliła nas płyta grobu.
Zaprosiła mnie dawna koleżanka, której bliskość utraciłam jeszcze w Laskach, bo zachwycona świętością i duchowością tego zakątka, została zakonnicą. Jako przełożona podasyskiej miejscowości Capodaqua przez dwa tygodnie gościła mnie w swej parafialnej placówce, którą od ponad dwudziestu lat opiekowały się Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża z podwarszawskich Lasek. Przyjaźń ta jednak nie wytrzymała próby czasu, co bardzo odczułam w trakcie pobytu w Capodaqua. I już wiedziałam, że w tej sprawie nic się nie da zrobić. Powierzyłam więc Bogu tę życiową porażkę.
Wspomnienie tamtej wizyty i zdjęcia zostaną już ze mną do końca mego żywota. Zdarzyły się bowiem przeżycia, które niezależnie od okoliczności sprawiły, że ta podróż nie tylko wzmocniła we mnie wiarę w Boga, ale ugruntowała także smutne przeświadczenie, iż na tym świecie nie ma prawdziwych i niezawodnych przyjaciół.
Zwierzaczki w moim życiu
Odkąd pamiętam, jakieś zwierzątko zawsze było w naszym domu. Oprócz tego, że albo mój brat, albo ja sama przynosiłam często ptaszka potrzebującego pomocy, kotka z nadgryzionym uchem lub uszkodzoną łapką, zawsze na stałe był z nami jakiś przybłąkany pies, a na mleczne śniadanie codziennie przychodziły okoliczne koty.
Kiedy dorosłam i po zakończeniu wszelkiego rodzaju edukacji znów na stałe zamieszkałam w rodzinnym domu, mama nie od razu zgodziła się na to, by pojawiło się u nas jakieś zwierzątko. Długo ją musiałam prosić, aż wreszcie nasza wspólna znajoma, a moja pani profesor od nauki śpiewu jakoś to na mamie wymogła i odtąd już stale towarzyszyły nam jakieś małe stworzonka, przede wszystkim psy.
Były to zazwyczaj kundelki ze schroniska, a zawsze działo się tak, że to one, a nie ja wybierałam, który ma zostać naszym domownikiem. Najczęściej podchodziły do mnie takie psinki, których nikt nie chciał, bo były tak brzydkie, że aż w swej brzydocie piękne. Za to oddane nam były całym psim sercem i robiły wszystko, żebyśmy z mamą o tym wiedziały.
Jeśli dobrze pamiętam, było ich kolejno chyba z dziewięć sztuk. W zależności od tego, w jakim wieku do nas trafiały, żaden z nich nie żył u nas krócej niż pięć czy sześć lat. Na ogół cieszyły się dobrym zdrowiem, jak to kundelki i zawsze już pozostawały z nami do swojego końca.
Kiedy mama odeszła na lepszy świat, miałam już tylko psich towarzyszy. Brat się ożenił, poszedł na swoje, a ja zostałam, co prawda otoczona życzliwymi znajomymi, ale bliskich przyjaciół pośród nich nie było. Musiały mi więc wystarczyć psie przyjaźnie i przeważnie wystarczały.
Pieskowi można się było wyżalić, wtulić w jego sierść zapłakaną twarz, bo wprawdzie nic nie mógł powiedzieć, ale w swój jedyny i autentyczny sposób umiał pocieszyć i sprawić, że w końcu na duszy stawało się raźniej. Taki piesek zawsze trwał, nawet gdy było najtrudniej.
Teraz też jest piesek. Od dziesięciu lat mi towarzyszy i chociaż tym razem jest rasowy, też nikt go nie chciał. Ma krzywy zgryz, wobec czego nie nadaje się na wystawy. To maleńki york, ważący niecałe dwa kilogramy, więc mogę go wszędzie ze sobą zabrać. Tak się szczęśliwie składa, że jak do tej pory nikt nie okazał sprzeciwu wobec tej małej istotki. Zapewne dlatego, że mój Amiś daje się lubić. Jest tylko jedna niedogodność – nie mogę z nim wychodzić na dwór, gdyż zjada wszystko, co mu pod pyszczek podejdzie: szyszki, kamyczki, piasek, liście, żołędzie, kasztany i kto wie, co tam jeszcze. Wymyśliłam mu wobec tego ubranka z pampersikami i w taki sposób zabezpieczyłam go przed ciągłymi niestrawnościami. Tam, gdzie nie chcą „Amisia”, ja także nie bywam, więc gdy gdzieś wyjeżdżam, zawsze jedziemy razem.
Myślę, że to już mój ostatni piesek i tylko się zastanawiam, kto kogo przeżyje. Lepiej by było, żeby to on pierwszy odszedł, bo gdyby na mnie pierwszą przyszła kolej, bardzo by cierpiał… Yorki mają to do siebie, że jak przywiążą się do jednego właściciela, to już nikogo więcej nie pokochają i raczej odejdą za swoim panem niż obdarzą uczuciem następnego. Wobec tego wymyśliłam sobie tak: jeśli umrę szybciej niż Amiś, zostawię w testamencie zapis, żeby został uśpiony i pochowany razem ze mną w trumnie albo razem ze mną skremowany.
Na razie jednak na nic takiego się nie zanosi, bo zarówno Amiś, jak i ja czujemy się świetnie i jeśli nic złego się w najbliższym czasie na świecie nie wydarzy, to sobie jeszcze trochę pożyjemy. Mam przecież sporo różnych planów, o których chciałabym napisać w tej albo następnej książce. Będę więc dbała o zdrowie, jak to tylko możliwe, by spełniło się jeszcze niejedno marzenie.
Walka z Neptunem
To było dziesięć lat temu, gdy stanęłam na pokładzie „Zawiszy Czarnego”. Wprost nie mogłam uwierzyć, że się właśnie spełnia marzenie mojego życia. Kapitan Janusz Zbierajewski, do którego napisałam, czy zgodzi się przyjąć mnie do załogi, chociaż już dawno przekroczyłam wymagany wiek, odpowiedział, że nie widzi przeszkód. Takim oto sposobem zaczęła się moja tak bardzo wyczekiwana przygoda.
Kiedy tak stałam oparta o reling, a w myślach miałam brata marynarza, nie byłam pewna, czy pochwaliłby moją decyzję, czy wykazywałby tylko duże zatroskanie. Z uwagi na fakt, iż od kilku lat nie było go już na tym świecie, miałam nadzieję, że gdzieś tam z góry będzie czuwał, by nic złego w tym rejsie mi się nie stało.
Moje rozmyślania przerwał nagle oficer wachtowy:
– Stokrotka, na bukszpryt!
Nie byłam przygotowana. W białej bluzeczce, w granatowej spódniczce, w niebieskich klapkach, z komórką na szyi nie powinnam posłuchać oficera wachtowego. Jednak rozkaz, to rozkaz! Zaczęłam więc sunąć wzdłuż tego masztu i najpierw pogubiłam klapki, potem z zadartą spódniczką dotarłam do końca masztu, a kiedy zalegałam na siatce pod bukszprytem wraz z liną ubezpieczającą mnie w czasie wspinania się przy maszcie, z szyi zsunęła mi się komórka i, jakby tego było mało, z głośnym pluskiem wpadła do wody.
Wachtowy, który poszedł po aparat fotograficzny, żeby uwiecznić mój pierwszy wyczyn na statku, wprawdzie postarał się o to, by wydobyto moją komórkę z wody, ale nic to już nie dało. W taki oto sposób Neptun wziął ode mnie pierwszą ofiarę.
Gdy tylko przydzielono mi koję, rozpakowałam szybko swój żeglarski wór i przebrałam się w bardziej odpowiedni strój, po czym wyszłam na pokład, by poważnie porozmawiać z Neptunem.
– Widzę, że mnie nie lubisz, skoro już na samym początku pobytu na jachcie zażądałeś ode mnie pierwszej ofiary. Mogę ci jednak obiecać, że jeśli coś będzie zależało tylko ode mnie, na pewno ze mną nie wygrasz, bo zrobię wszystko, żeby ci udowodnić, jak potrafię być twarda i uparta.
Jednak już przy obiedzie poniosłam kolejną porażkę, gdy półmisek z kotletami niby ekspres przemknął mi przed nosem, a dzbanek z kompotem nie dotarł do mnie wcale. Przy stole każdy musiał obsłużyć się sam i nikt mnie tu nie rozpieszczał. Ale tą przegraną też się nie przejęłam. Doszłam tylko do wniosku, że następnym razem muszę być bardziej czujna i nie pozwolić, by coś umknęło mojej uwadze.
Na jachcie było nas pół na pół: widzących i niewidomych załogantów. Podzieleni na cztery wachty obejmowaliśmy dyżury w kampusie, przy sprzątaniu jachtu, czy na różnych dziennych i nocnych wachtach przy sterze. Trzeba było sobie radzić w każdej sytuacji. Mnie wypadł pierwszy dyżur w kampusie. Oprócz obsługi stołu pomagało się kucharce w przygotowywaniu posiłków. Wszystko to robię na co dzień w domu, więc obowiązki te nie stanowiły dla mnie wielkiego utrudzenia.
Gorzej było ze sprzątaniem, zwłaszcza pomieszczeń sanitarnych. W dodatku przed tym dyżurem przytrafiła mi się niemiła niespodzianka. Potrącona przez kogoś biegnącego z pokładu do kubryku spadłam z paru ostatnich schodków. Tak niefortunnie uderzyłam się w nogę o ławkę przy stole, że już do końca rejsu mogłam tylko zastępować innych, na przykład przy trapie, kiedy w portach wychodzili na ląd. Mimo to brałam dalej czynny udział we wszystkich pracach, bo postanowiłam sobie, że się nie poddam, chociaż jak widać, Neptun robił wszystko, żeby mnie całkiem unieszkodliwić.
Kiedyś, gdy miałam tak zwaną psią wachtę i stałam przy sterze, napędził mi takiego strachu, że omal nie zemdlałam. Ster za nic w świecie nie chciał mnie słuchać. Gdy zeszłam z kursu o trzysta sześćdziesiąt stopni, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby naprowadzić jacht na wyznaczony kierunek, przyrzekłam Neptunowi, że to mój pierwszy i ostatni rejs, jeśli tylko mi pozwoli nie spowodować katastrofy. Wiele statków było przecież na naszej trasie, a załoga „Zawiszy”, która nie miała żadnej wachty, obdarzyła mnie zaufaniem i spokojnie oddała się w ramiona Morfeusza. Nie wiedziałam jednak, że kiedy moja nawigacja pokazywała tak duże odstępstwo, tam gdzieś w głębi jachtu ktoś pilnował, by nic złego się nie przytrafiło. Gdy wreszcie przyszedł kolega z mojej wachty, wyprostował kurs i pozwolił mi wcześniej udać się na spoczynek. Zorientował się bowiem, jak wiele nerwów mnie ten dyżur kosztował. Zanim jednak zeszłam do kubryku, żeby się wreszcie położyć i dać odpocząć bolącej nodze, raz jeszcze pogadałam sobie z Neptunem.
– Zawsze słyszałam od mojego brata, że morze to piękny żywioł. Kochał je bardziej niż rodzinę, niż cokolwiek innego na tym świecie. Jednak ty dla niego nigdy nie byłeś łaskawy. Przez całych czterdzieści pięć lat pływania nie pozbawiłeś go choroby morskiej. Tak zarządziłeś swoimi wodami, by ludzie jak najczęściej musieli chorować. Za co się tak mścisz i dlaczego? Czy za umiłowanie morza potrafisz się odpłacać tylko złem? Mego brata nie zmogłeś, nie zmożesz także i mnie. Cokolwiek jeszcze masz dla mnie w zanadrzu, nie będzie dla mnie przeszkodą, by spełnione marzenie zaliczyć na plus! Wiem przecież, że praca na morzu to nie rozrywka, lecz przede wszystkim walka o przetrwanie. Dlatego nie ty, lecz ja wygram w tej walce z tobą, bo wierzę, że nie jestem w tym sama. Jeśli ci przyrzekłam, że to mój jedyny rejs, to nie dlatego, że się ciebie boję, lecz z tego powodu, że zawsze dotrzymuję danego słowa.
Dziś jednak, gdy przyglądam się tamtemu wspomnieniu, dochodzę do wniosku, że gdyby mi się zdarzyła okazja kolejnego rejsu, raz jeszcze pokazałabym Neptunowi, że jestem twarda i uparta i gdyby nawet przygotował mi nowe przeciwności losu, to i tak nie cofnęłabym się przed nowym wyzwaniem.
Wyprawa do Egiptu
To był wspaniały tydzień. Od początku do końca tylko fascynacje i niezapomniane wrażenia. Ktoś mógłby powiedzieć: co osoba niewidoma może znaleźć dobrego w podróży zagranicznej? No i właśnie tu powiem od razu, że są takie obszary w postrzeganiu świata, które doskonale mogą się obejść bez doznań wzrokowych.
W moim przypadku dokładnie tak było. Już na lotnisku w Rębiechowie wiedziałam, że nie pożałuję wyprawy do Egiptu. Założyłam sobie z góry, że przede wszystkim postaram się zwrócić uwagę na to, co można usłyszeć. Kiedy do naszej świadomości docierają dźwięki, wiele można ujrzeć, a jest już nieistotne czy prawdziwie, czy tylko oczami wyobraźni. Jeżeli się kiedyś cokolwiek widziało, można sobie wykreować przy pomocy dźwięków obraz samolotu, pasa startowego, czy lotu ponad chmurami. W samolocie łatwo się było zorientować, że kabina po brzegi wypełniona jest pasażerami, bo ze wszystkich stron dolatywał gwar rozmów. Wiedziałam, że są małe dzieci, bo troje z nich prawie bezustannie kwiliło. Wiedziałam też, kto z pasażerów zdążył już sobie setnie popić, a kto w moim pobliżu delektuje się kawą.
Kiedy samolot był już w powietrzu i osiągnął właściwą wysokość i prędkość lotu, w moich uszach zrobiło się dziwnie ciasno. To zmiana ciśnienia dała o sobie znać. No i tu, powiem szczerze, poczułam duży dyskomfort, bo prawie przestałam słyszeć, ale przypomniałam sobie, że wystarczy kilkakrotnie przełknąć ślinę, by słuch powrócił do normy. Tak się też stało, gdy wzięłam do ust gumę do żucia. Nawet nie przypuszczałam, że można się tak przeogromnie ucieszyć dobrym słyszeniem.
W pewnym momencie z głośników w kabinie rozległ się komunikat, żeby zapiąć pasy, gdyż spodziewana jest turbulencja. Trochę się zaniepokoiłam, bo przecież nigdy nie wiadomo, czym to się może skończyć. Na wszelki wypadek wyjęłam więc różaniec i najzwyczajniej w świecie zaczęłam się modlić. Nie wybierałam się przecież w tę podróż, żeby zginąć, lecz aby przeżyć cudowną przygodę życia. Na szczęście mój niepokój był przedwczesny, bo nic złego się z samolotem nie działo. Może tylko trochę potrzęsło, ale ani pasażerowie, ani obsługa samolotu zbytnio się nie przejęła. Jakby nigdy nic roznoszono poczęstunek, a maluchy, które dotąd kwiliły, spokojnie pozasypiały.
Lot trwał niecałe 5 godzin, ale dla mnie było to jak mgnienie oka. W każdej chwili miałam do zanotowania w pamięci coś z tego, co rejestrował mijający czas. Kiedy więc trzeba już było lądować, zrobiło mi się żal, że znów przyzywa mnie ziemia. Taka miła była świadomość, że fruwa się ponad chmurami w pełnym popołudniowym słońcu. Jedyną pociechą było to, że przecież w Egipcie też nie zabraknie niespodziewanych wrażeń. Kiedy więc, pośród oklasków dla kapitana lotu, samolot dotknął szczęśliwie egipskiej ziemi, z radością czekałam na to, co mnie spotka po wyjściu z samolotu.
W pierwszej chwili tak mocno zakręciło mi się w głowie, że nieomal upadłam, ale troskliwa rodzinka, z którą wybrałam się w tę podróż, do tego nie dopuściła. Oprócz lekkiego wiatru dotarł do mnie zapach nieznany, ale jakże miły! Napawałam się nim aż do samego wejścia do sali przylotów. Tam zresztą także było dużo zapachów, których dotąd nie znałam. Pewnie to jakieś orientalne perfumy, dym z fajek i kto wie, co tam jeszcze. Nie było jednak już czasu, by się nad tym zastanawiać, bo trwała odprawa paszportowa i bagażowa, która zresztą przebiegła bardzo sprawnie.
Po wyjściu z budynku lotniska zostaliśmy niezwłocznie zapakowani do niewielkiego busa, który nas zawiózł do wyznaczonego hotelu. Tam po załatwieniu wstępnych formalności i spożyciu kolacji, która już na nas czekała, rozlokowaliśmy się w trzyosobowym pokoju i po koniecznych czynnościach przed snem wpadliśmy w ramiona Morfeusza.
Około godziny czwartej nad ranem obudziły mnie dziwne dźwięki — ni to zawodzenie, ni to nawoływanie. Kiedy połapałam się z rozumem, stwierdziłam, że to nie może być nic innego, jak wzywanie muezina z pobliskiego meczetu do modlitwy. Westchnęłam więc i ja do mojego Pana Boga, a ponieważ do pobudki było jeszcze sporo czasu, zasnęłam ponownie.
Wydawało mi się, że spałam najwyżej dziesięć minut, gdy sygnał komórki Marka dał znać, że pora wstawać! Umówiliśmy się, że w Egipcie będziemy zaczynać dzień już o siódmej, ale tym razem się okazało, że to już godzina dziewiąta i jeśli mamy zdążyć na śniadanie, to porządnie się trzeba sprężyć, bo poranne wydawanie posiłku w tym hotelu kończy się o dziesiątej.
W stołówce zastaliśmy jeszcze sporo osób, które zapewne tak jak my dłużej odsypiały podróżne zmęczenie. Nie wiem, co jedli moi bliscy, bo menu było bardzo bogate, ale ja wybrałam to, co znam, a więc: jajecznicę i jakiś taki miejscowy chleb płaski jak placek, a nazywał się pita. Do picia poprosiłam o kawę z mlekiem i jakieś deserowe ciastko, po czym zdecydowałam, że to mi wystarczy do obiadu, bo przedtem może zjem jakiś owoc.
Po śniadaniu odbyło się spotkanie z tak zwanym rezydentem, który sprawował opiekę nad polską grupą. Powiedział nam łamaną polszczyzną, czego możemy się spodziewać w ciągu tych paru dni, które spędzimy w tym hotelu i okolicach. Szczerze mówiąc, było tego niewiele: zaledwie jedna wycieczka na pustynię, ale nie transportem lądowym, lecz wodnym i to bez wysiadania. Ponieważ moi bliscy byli w Egipcie nie pierwszy raz, upomnieli się u rezydenta o inną opcję tej ekspedycji, o której ten przy grupie nawet nie wspomniał. Obiecał jednak, że jeśli wśród innych turystów będą chętni na przejazd busem, to nas do nich dołączy. Powiedział nam jeszcze o porach posiłków i kilku imprezach, które się odbędą w hotelowym teatrzyku. Jakieś pokazy cyrkowe, taneczne, występy zespołu wokalnego i chyba ze trzy wieczorne filmy.
Tymczasem zrobiła się już jedenasta i czas najwyższy było się szykować na przyhotelową plażę. Wprawdzie jestem uczulona na słońce, ale można się było schronić pod parasolem. Nie darowałabym sobie, gdybym się pozbawiła tej atmosfery, która musi być przecież inna niż ta znana mi chociażby z gdyńskiej plaży.
No i rzeczywiście, ten różnojęzyczny gwar, muzyka arabska płynąca z czyjegoś odtwarzacza, łagodny szum fal i powiew ciepłego wiatru, a ponad tym wszystkim świadomość, że spełnia się kolejne marzenie życia. Tak mnie to wszystko objęło swoim czarem, że niezwykle zrelaksowana nie wiem kiedy zapadłam się w cudowną przestrzeń ni to marzenia, ni to snu na jawie i ani się spostrzegłam, jak trzeba się było zbierać na obiad, który tego dnia wydawany był w plażowym barze.
A potem po raz pierwszy w życiu wykąpałam się w Morzu Czerwonym! Najpierw woda wydawała się zimna, bo w powietrzu było ponad 37 stopni ciepła, ale trwało to tylko kilka chwil, bo zanurzałam się sukcesywnie i powoli. Szybko oswoiłam się z przybrzeżnymi falami, które dotykały mnie leciutko, jak wiosenny szmer liści, a słony smak był na tyle wyrazisty, że po wyjściu z wody zachciało mi się pić.
Na stoliku przy leżaku stały już napoje, o które zadbał Marek. Oleńka wysunęła się na słońce, a ja, chociaż pod parasolem, nie musiałam się przebierać, bo w ciągu niecałych 10 minut byłam już zupełnie sucha. Leżałam sobie i napawałam się tą nową rzeczywistością, bo wiedziałam, że już pewnie nigdy więcej nie będę miała takiej możliwości.
I tak podziwiam moich bliskich, że nie bali się mnie zabrać w tę bądź co bądź daleką podróż, wiedząc, jakie mam dolegliwości. Nigdy mi jednak nie dali odczuć, że jestem dla nich jakimś utrudnieniem. Zawsze tak organizowali wszystko, żebym niczego nie traciła.
Tak więc, kiedy wieczorem po kolacji wybraliśmy się spacerem do miasta, tak dostosowali krok, bym swobodnie mogła z nimi pochodzić. Co prawda nie obeszło się bez kijka. Są tam takie wysokie krawężniki, że bez niego na tych zwyrodniałych kolanach bym sobie chyba nie dała rady i musieliby mnie wciągać, bo ze schodzeniem jakoś sobie radziłam.
Ponieważ jednak nieświadomie wzięłam do Egiptu niewygodne sandałki, był dodatkowy kłopot, ale mimo to miałam dobry humor, bo ciągle działo się coś nowego. A to sprzedawcy zapraszali do kupowania swoich towarów, a to wierni muzułmanie modlili się, gdzie kto zastał wezwanie do modlitwy, a to znowu jakieś dziecko chciało się do mnie przytulić. W końcu, kiedy dotarliśmy do czegoś w rodzaju deptak, na którym przed maleńkimi kawiarenkami porozstawiano stoliki, gdzie można było coś wypić czy zjeść, z przyjemnością przysiadłam i z wielkim apetytem pochłonęłam ogromną porcję lodów z wszechobecnego McDonalda.
A w marcowym powietrzu była pełnia lata i chociaż słońce już dawno zaszło, wystarczyła bluzeczka z krótkim rękawkiem. Można by nawet założyć sukienkę na ramiączkach, ale jakoś nie wypadało przy tych wszystkich Arabkach zakrytych od stóp do głów.
Posiedzieliśmy na tym deptaku dość długo, bo dobrze nam tam było: beztrosko i bez żadnych ważnych i niecierpiących zwłoki spraw do załatwienia.
W drodze powrotnej do hotelu daliśmy się wciągnąć do kilku sklepików. W jednym z nich trzeba było zaczekać na taksówkarza, który był znajomym właściciela. Tam sobie kupiłam bardzo ładne egipskie perfumy pod nazwą "Fatima".
Kiedy wróciliśmy do hotelu, długo nie mogłam zasnąć, wyszłam więc na obszerny balkon, gdzie porozstawiane były krzesełka i chłonęłam atmosferę pobliskiej przestrzeni, żeby po powrocie do domu było co wspominać. I gdyby nie komary posiedziałabym na tym balkonie o wiele dłużej, ale i tak wzięłam w siebie tyle z egipskiej nocy, ile było trzeba, by móc o niej potem napisać kilka wierszy.
Następnego dnia było już podobnie: śniadanie, plaża, obiad, ale po obiedzie szaleństwa w basenach: najpierw w dużym nieogrzewanym, potem w małym ogrzewanym, przeznaczonym przede wszystkim dla dzieci. Jestem mała, więc uszło w tłoku, a że w dużym basenie włączono sztuczne fale, raz jeszcze na dłużej udałam się do dużego i już mi nie przeszkadzało, że woda była zimna. Kiedy się miało dosyć chlapania w wodzie, można było sobie usiąść na kamiennych obrzeżach basenu, by na wyciągnięcie ręki zamówić jakiś napój z baru przy basenie.
Ponieważ wyschłam prawie natychmiast, zakryłam się chustą przed słońcem i sączyłam smakowitego drinka. Wokół toczyło się beztroskie życie. Rozdokazywane dzieci, arabska muzyka z pobliskich głośników, ostrzegawczy gwizdek, bo ktoś wszedł na rafę koralową, co jest niedozwolone, a w powietrzu zaprzyjaźniony kruk szukał takiego turysty, który by się z nim podzielił spożywanym posiłkiem.
Miałam ze sobą kawałek pity, więc wyjęłam go z torebki i kawałek po kawałku kładłam sobie na dłoni, a kruk delikatnie zabierał ofiarowane mu kąski. Mam nawet zdjęcie z tego wydarzenia, także i z innych wydarzeń, ale udostępnienie ich wymaga pomocy kogoś z widzących. Toteż jak tylko się ktoś taki u mnie pokaże, to upublicznię wszystkie fotografie, jakie mam z podróży do Egiptu.
Tym razem przed kolacją poszliśmy do miasta. Charakterystyczną cechą tamtejszych ulic jest to, że mijające turystów samochody mają klaksony krótko i delikatnie przyciskane. To taka muzyka miłości. Bardzo mi się to spodobało. Wybraliśmy się na taki mały targ, na którym oprócz wszelakiego dobra, były także wielbłądy. Miałam wielką ochotę zrobić sobie zdjęcie na jednym z nich, ale warczał na mnie i nie chciał przyklęknąć, więc tylko mu położyłam ręce na grzbiecie i to musiało wystarczyć.
Tu na tym targu kupiłam sobie arafatkę, żeby zimą wspominać uroki egipskiej przygody. Kupiłam też parę miejscowych breloczków, aby je potem porozdawać różnym bliskim. No i nie oparłam się pokusie kupna jeszcze jednego flakonika perfum. Jego nazwa to "Królowa Egiptu". Mam go do dziś, bo używam tego zapachu tylko na wyjątkowe okazje.
Po kolacji, kiedy moi bliscy poszli podziwiać jakieś występy cyrkowe, ja porządkowałam przeżyte wrażenia, by móc kiedyś uwiecznić egipskie wydarzenie. Znowu wyszłam na hotelowy balkon, by słuchać, co mi przyniesie wiatr. A przyniósł nieznane zapachy kwiatów, kroki rozbawionych przechodniów na przyhotelowym dziedzińcu, a oprócz tego tę przedziwną atmosferę spokoju, która od pierwszego dnia zagościła we mnie i nie opuściła mnie do końca pobytu w tym egzotycznym kraju.
Nawet do głowy mi nie przyszło, że może mi się tam stać coś złego, chociaż przecież terroryści nie zniknęli ze świata i w każdej chwili mogli zaatakować, co zresztą się wydarzyło, ale już po naszym wyjeździe. Jeśli jednak o mnie chodzi, to muszę powiedzieć, że już nie raz w chwilach niebezpieczeństwa doświadczyłam bardzo wyraźnej opieki Bożej, więc i w Egipcie nie bałam się zagrożenia.
Ponieważ moi bliscy, wracając z pokazów cyrkowych, wzięli z baru po szklance piwa, wszyscy troje na balkonie delektowaliśmy się nim dopóki nie wypędziły nas z niego komary i nie zdecydowały, że pora spać.
Potem to już do końca pobytu w Egipcie było tylko tak, jak to napisałam na poprzednich stronach, z wyjątkiem jednego dnia, który na stałe zapisał się w mojej pamięci i którego przebieg jeszcze raz chciałabym powtórzyć.
Ponieważ nikt z polskiej grupy prócz nas nie zgłosił chęci lądowej opcji na pustynię, rezydent postarał się o to, by nas przyłączyć do rosyjskich turystów. Grupa ta okazała się bardzo liczna, bo kiedy dołączyliśmy do ich busu, dopełniliśmy kompletu. Wyprawa na pustynię polegała na tym, że mieliśmy się zatrzymywać w różnych miejscach, które nosiły znamiona atrakcji.
Pierwszym z nich był przystanek za bramą Ras Mahomet, gdzie można było ponurkować, co oczywiście wielu z panów sobie zafundowało. Panie zaś powchodziły na przybrzeżne skały, z których robiły zdjęcia tego pustynnego krajobrazu. Zdziwiłam się bardzo, że ta pustynia to surowe skały nad brzegiem morza, a nie rozległa kraina pokryta tylko piaskiem. Pewnie w głębi tej pustyni jest właśnie tak, jak to sobie dotąd wyobrażałam, ale zaraz za tą bramą znalazłam tylko skały, a zamiast piasku, kamienie. Zaś wiatr na pustyni jest zimny i silny, zmarzłam więc prawie natychmiast mimo gorącego słońca. Toteż znalazłam sobie taką skalną ścianę nad brzegiem morza, która mnie osłoniła przed tym zimnym wiatrem i pozwoliła pochylić się nad kamienistym gruntem, by pozbierać trochę różnokształtnych kamyczków na przyszłe wspominanie pobytu na pustyni.
Przysiadłam na chwilę pod tą skalną ścianą i poddałam się nastrojowi tamtego wydarzenia. Morze łagodnie szumiało, a wiatr gdzieś sponad skały przesyłał swoje zimne tchnienie. Było jednak w tym klimacie coś tak urokliwego, że już wtedy zaczęłam tęsknić za tym, co niestety pewnie się nie powtórzy.
Tak myślę, że chyba mogłabym tam zamieszkać. Nie umiem nawet sprecyzować dlaczego, ale coś mnie tam tak urzekło, że do dziś nie mogę się od tego uwolnić.
Na tej pustyni mieszkają ludzie. Byliśmy nawet w takiej beduińskiej wiosce, gdzie także zapragnęłam pozostać. Tamte prymitywne chatki, kamienne kuchnie do gotowania na wolnym powietrzu i herbata, którą poczęstowała mnie beduińska dziewczynka sprawiły, że nie chciało mi się stamtąd odchodzić. A kiedy jeszcze dostałam pustynną zasuszoną różę, już wiedziałam, że do końca życia będę wracać w to miejsce w marzeniach.
Kiedy czasem tu, pośród zgiełku miasta trudno mi wytrzymać, dotykam tej mojej róży, jak "Mały Książę" i mówię: dobrze, że jesteś, bo masz w sobie wszystko to, co zawiera tamta egipska daleka pustynia. Może fakt, że dane mi było się na niej znaleźć, pozwoli mi lepiej wykorzystać pozostały skrawek życia, by coś po sobie zostawić.
Następnym przystankiem był taki fragment pustyni i brzegu morza, gdzie panowie znów mogli ponurkować, by podziwiać podwodne królestwo i przepiękne rafy koralowe, a te panie, które nie odważyły się pływać, mogły zażyć kąpieli w czyściutkiej, bardzo słonej wodzie Morza Czerwonego i prawie natychmiast wyschnąć w gorącym słońcu egipskiego klimatu. Tam już tak mocno nie wiało, a pod stopami zamiast kamieni był gorący, drobniutki piasek, chociaż przybrzeżne skały były tam także.
Ostatnim miejscem postoju był brzeg nad tzw. Magicznym Jeziorem, którego nawet nie ma na żadnej mapie świata. Według tego, co mówił przewodnik grupy, spełniają się tam wszystkie marzenia. Trzeba się tylko w nim zanurzyć. Weszłam i ja jak inni do tego jeziora, ale czy z jakimś marzeniem w sercu? Mogłabym przecież chcieć odzyskać wzrok, wygrać jakieś pieniądze w totolotka, zamarzyć o następnej podróży świata…, a ja weszłam do tej wody tylko po to, by moje kolana jeszcze przez jakiś czas chciały mi służyć, bo co to za życie bez chodzenia.
A kiedy potem na zakończenie wyprawy piłam tę smakowitą herbatę, myślałam tylko o jednym: gdyby tak cofnąć się o kilkadziesiąt lat, może zupełnie inaczej pokierowałabym życiem? No, ale cóż, jest jak jest i na to już nie ma rady. Może tylko trochę żal, że znowu coś bezpowrotnie dobiega końca…
Dziś, kiedy wracam do tamtych dni, jestem wdzięczna Bogu, że mi pozwolił przeżyć ten cudowny czas, bo chociaż nie do końca umiem wyrazić, co tam wtedy przeżyłam, stawiam sobie za obowiązek podzielić się z bliźnimi tym, co mi było dane pod koniec życia doświadczyć.
Przypadkowe spotkanie
Siedziałam w samochodzie, czekając na towarzyszącą mi osobę, która w pobliskiej „Biedronce” robiła zakupy. Zabierałam się właśnie do dalszego słuchania audiobooka, kiedy usłyszałam ciche pukanie w szybę samochodu, a następnie stłumione słowa:
– Co za miłe i niespodziewane spotkanie!
Od razu wiedziałam, kto się do mnie odezwał.
Otwierając drzwi samochodu, natychmiast wpadłam w rozpostarte ramiona znajomej, z którą nie miałam kontaktu ponad dwadzieścia lat. Nie poczułam zimnego wiatru, który w innym przypadku przeniknąłby mnie pewnie aż do szpiku kości. Zaczęłam coś mówić, o coś pytać, ale znajoma powiedziała:
– Za zimno na pogaduszki, ale jeśli chcesz, dam ci mój numer telefonu i jak znajdziesz chwilkę, pogadamy telefonicznie albo umówimy się na jakieś spotkanie.
W ferworze różnych spraw i wydarzeń zapomniałam o naszej umowie i dopiero, gdy wpisywałam do nowego telefonu komórkowego ważne kontakty, natknęłam się na jej numer telefonu i niezwłocznie do niej zatelefonowałam.
– Już sądziłam, że nie masz ochoty na odnawianie kontaktu ze mną, ale skoro zadzwoniłaś, postanowiłam sobie w tej chwili, że spróbuję za twoim pośrednictwem naprawić pewien błąd, jaki popełniłam przed wieloma laty, a osoba, w stosunku do której go popełniłam, niestety już nie żyje… Jednak jesteś ty i Tobie powierzę tę historię, a ty, jeśli zechcesz, przekażesz ją dalej, bo może się komuś przyda?
(…)Skończyłam medycynę, dostałam pracę w szpitalu na oddziale intensywnej terapii, życie prywatne też mi się nieźle układało, aż się czasem niepokoiłam, dlaczego jest aż tak dobrze? No i sobie wykrakałam.
W najlepszym momencie, kiedy zamierzałam ułożyć sobie życie z kimś najbardziej ukochanym na świecie, spadła na mnie wiadomość, że mam początki stwardnienia rozsianego. Wiedziałam, co mnie czeka, więc nie zamierzałam przez to przechodzić do samego końca. Nikomu nic nie powiedziałam. Wszystko dokładnie zaplanowałam. Drzwi od mieszkania zostawiłam otwarte, na stole lakoniczny list, a na szafce przy tapczanie wystarczającą ilość tabletek i kilka szklanek z wodą.
Zanim połknę tabletki, postanowiłam się pomodlić do tego Boga, w którego w głębi duszy wierzyłam, chociaż od kościoła od wielu lat trzymałam się z daleka. Powiedziałam Mu mniej więcej coś takiego:
– Gdybyś mnie kochał naprawdę, nie zesłałbyś na mnie tego ciężkiego krzyża, bo co to za miłość, która każe cierpieć? Co ja Ci takiego zrobiłam, że aż tak mnie karzesz i nie pozwalasz się cieszyć normalnym życiem? Nie zgadzam się na takie cierpienie, więc już teraz wybieram śmierć. Ciebie zaś, Boże, czynię odpowiedzialnym za ten grzech.
Kiedy już sięgałam po pierwszą porcję tabletek, do mieszkania weszła sąsiadka. Trzymała na rękach jakieś zawiniątko. Podeszła do mnie i powiedziała:
– Mam nadzieję, że przyda się Pani ta kruszynka. U mnie nie może zostać, bo jest kot, który nie toleruje innych zwierząt. Odchyliła szmatkę, w której przyniosła prezent i dodała jeszcze – Przed paroma godzinami stracił mamusię.
Szczeniaczek spojrzał na mnie i natychmiast skoczył mi na kolana. Najpierw obwąchał mnie dokładnie ze wszystkich stron, a potem najzwyczajniej na świecie oblizał moją twarz.
No i co mogłam zrobić? Prawie od razu przylgnęło do niego moje zbłąkane serce. Przytuliłam go tak, jak gdyby już od dawna był moim ukochanym pieskiem.
Sąsiadce nigdy nie powiedziałam, co by się stało, gdyby w porę do mnie nie zajrzała i nie przyniosła mi tego pieska. Dobremu Bogu zaś po jakimś czasie podziękowałam, że mi przysłał tego szczeniaczka, bo było dalej dla kogo żyć.
I chociaż z ukochanym życie mi nie wyszło, gdyż zginął w wypadku samochodowym, stwardnienie rozsiane okazało się pomyłką. Wciąż więc dziękuję Bogu za to, że mogę się cieszyć dobrym zdrowiem. Po tamtym szczeniaczku było już kilka innych piesków, a teraz jest cudowny kotek znaleziony w śmietniku.
Coś o gromadce moich byłych uczniów
Magda, Wojtek i Aneta K. to już teraz całkiem dorośli ludzie. Wadim P., Nela G., Dominik Ż. i Rafał B. to także uczniowie, których dobrze pamiętam. Agata i Roksana to dziewczęta, z którymi mało spędziłam szkolnego czasu, ale tak jedna jak i druga zaznaczyły się w mojej pamięci jak ktoś, do kogo wraca się z sentymentem.
Z Dawidem P., z Jakubem N. mam kontakt do dziś i tylko się zastanawiam, co o mnie myśli Aneta, do której osobowości nie udało mi się dotrzeć z sukcesem. Nie wiem, jaki błąd popełniłam, że nie zadzierzgnęła się pomiędzy nami nić porozumienia.
To samo dotyczy Rafała B., bo chociaż robiłam, co się dało, nie dopuścił do siebie moich usiłowań i tylko teraz, gdybyśmy się kiedyś spotkali i spróbowali dociec, co było przyczyną tego niepowodzenia, może w końcu bym się dowiedziała, o co tak naprawdę chodziło.
Neli już nie ma od paru lat, ale pozostanie we mnie do końca życia, bo była bardzo miłym, pogodnym dzieckiem, które zawsze starało się wierzyć w to, że jeszcze wszystko się ułoży i będzie jak powinno być.
A Ty, Dominiku, odkąd odszedłeś z naszej szkoły, dlaczego ani jednym słowem dotąd nie odezwałeś się do mnie? Czyżbym zrobiła Ci coś złego? Książka, którą teraz piszę, jest także dla Ciebie, więc mam nadzieję, że może jeszcze zdążę od Ciebie otrzymać choćby parę słów pozdrowienia.
Zaś Ty, Anetko, chociaż już do niczego Ci nie jestem potrzebna, czy nie zechciałabyś się także odezwać? Spędziłyśmy przecież ze sobą parę ładnych szkolnych lat. Czy nic w tym czasie nie zasługuje na jakiekolwiek wspomnienia? Z Twoim rodzeństwem mam rzadki, ale dobry kontakt, więc powiem szczerze, tęsknię chociaż za takim… gdybyś tylko i Ty tego chciała!
Niedługo już pewnie pożyję na tym świecie, więc dobrze by było, żeby wszystkie te dzieci, które kiedyś uczyłam, nie miały mi niczego za złe.
Kuba od czasu do czasu odzywa się do mnie, ale już na przykład Dawid, który jest moją dumą, jakoś zupełnie się oddalił. Wiadomo, stara nauczycielka, to o czym z nią można pogadać? Pewnie wypadałoby o chorobach, które ją nękają, ale czy to jest tego warte?
Tak już jest na tym świecie, że wszystko przemija, ale wspomnienia, na które młodość jeszcze nie ma czasu, to ostatni etap starości. Pozwólcie, Dzieci, by przynajmniej ostatnie lata przyniosły mi od Was trochę rozsłonecznionego czasu. Może kiedyś, gdy same dojdziecie do senioralnego wieku, zrozumiecie, co mam na myśli.
Koronawirus i reszta świata
Dziwny niepokój
W sercu się zjawił,
Koronawirus,
Gdy się pojawił.
Takie to małe,
Taka drobina,
A całym światem
Rządzić zaczyna.
Zabrała pracę,
Ludzi zabiera,
Nienawiść rodzi,
Ufność odbiera.
Jak długo jeszcze
Gnębić nas będzie?
Czy pozostanie
Zawsze i wszędzie,
Aż nas z powierzchni
Ziemi wymiecie?
Lecz gdy zostanie
Sama na świecie,
Też wreszcie zginie
Bez ludzi przecie.
Więc póki jeszcze
Siła w narodzie,
Sięgnijmy po to,
Co jest w odwodzie.
O miłosierdzie
Błagajmy Boga,
By raz na zawsze
Przepędził wroga
No i rzeczywiście najpierw mocno się przestraszyłam, bo spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. W mojej sytuacji, bo przecież nie widzę, stało się coś, co sprawiło, że poczułam naprawdę śmiertelne zagrożenie. Nie tylko zupełnie niespodziewanie zostałam całkiem sama, ale w dodatku ta bezradność, jaka mnie ogarnęła, wytworzyła we mnie taki lęk, że natychmiast musiałam poszukać jakiejś pomocy.
Zatelefonowałam więc do audycji „Srebrne Pokolenie”, czyli magazynu dla seniorów, redagowanego przez panią Annę Rębas i dr Dagmarę Wiewiórkowską i tam niemal natychmiast znalazłam pewnego rodzaju bezpieczeństwo. Na mój lęk i niepewność egzystencji zgłosił się ktoś chętny, by oddalenie od świata już nie było takie bezbrzeżne. Co jakiś czas były spacery, w domu zakupy najbardziej potrzebne i ta świadomość, że chociaż od czasu do czasu ktoś do mnie zajrzy.
Po pewnym czasie jako tako oswoiłam się z aktualną sytuacją. Uspokoiłam się na tyle, by przyjąć ten stan rzeczy jako przejściowy i tylko starałam się wypełniać zalecenia, które przychodziły w wiadomościach o koronawirusie. Maseczki, rękawiczki, płyny dezynfekcyjne, a więc zwiększone wydatki na bezpieczeństwo osobiste. Jednak kiedy bywałam w sklepach, zawsze mnie zastanawiało, dlaczego nigdzie nie ma pojemników, w których można by było zostawić zużyte maseczki i rękawiczki.
Z czasem się dowiedziałam, że te zabezpieczenia ludzie różnie stosują i nawet jeśli zakładają maseczki, potem chowają je do torebek, a co gorsza także do brudnych kieszeni, by przy okazji następnej wizyty w jakimś sklepie znów te zainfekowane maseczki zakładać. Moje, gdy nie było gdzie wyrzucić, przynosiłam do domu, po czym z obydwu stron zawsze odkażałam spirytusem albo innym płynem do dezynfekcji. Tylko co z tego, że ja tak robiłam, skoro inni nie mieli takiej potrzeby?
Poza tym doszłam do wniosku, że z tymi zabezpieczeniami jest coś nie tak, jeśli są tylko zalecenia, a nie konkretne ustawy. Jeśli w grę wchodzi śmiertelny wirus, to jakim sposobem mają wystarczać tylko zalecenia? Wciąż dochodziły mnie z radia niepokojące wiadomości, że wirus coraz bardziej się rozprzestrzenia, gdy pośród moich znajomych i znajomych innych znajomych nikt jakoś nie chorował.
Nagle, przed wyborami, koronawirus mocno odpuścił, ale już po wyborach znów przybrał na sile. Czy nie chodzi tu o manipulację? Społeczeństwo chyba nie jest aż takie głupie, jak rządzący mu to przypisują. Nawet ktoś taki naiwny jak ja zdążył wydedukować, że ten koronawirus to jakaś przykrywka do grubszej rozgrywki.
Dlaczego Szumowski się podał do dymisji? Dlaczego Czaputowicz zrezygnował ze swego stanowiska? Obaj panowie wiedzą coś, za co nie chcą w razie czego wziąć odpowiedzialności.
Koronawirus pewnie istnieje, ale cała ta narracja wokół niego, to jedna wielka bujda na resorach, ale chociaż wirusa się już nie boję, wiem, że zdarzy się coś nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie, co sprawi, że ludzkość już nikomu nie będzie wierzyła, skoro tak perfidnie została oszukana!
Dlatego nie opuszcza mnie lęk co do przyszłości świata. Po co Duda pojechał do Stanów? Co przed nami ukrywa? Czy ci, którzy mu zaufali, mogą spać spokojnie? Ile ludzi niepotrzebnie umarło, chociaż mówi się tylko o zgonach na koronawirusa? Czy miliardy ludzi to tylko nieważne pionki w grze niepoczytalnych szaleńców?
Jeśli nie chcemy się dać unicestwić, czas na to najwyższy, by się jakoś obronić przed nadciągającą klęską. Tylko, czy jeszcze zdążymy? Jeśli ktoś, kto to przeczyta, co tu napisałam, myśli tak samo jak ja, to niech nie chowa głowy w piasek tylko śmiało wychodzi z tym do ludzi, bo tylko w taki sposób uchronimy się od najgorszego!
To, co ostatnio napisałam na facebooku
„Witajcie, Kochani!
Dawno już nic nie pisałam, bo wakacje były na tyle urozmaicone, że o komputerze prawie zapomniałam.
Trzy tygodnie w Laskach, dwa tygodnie na wsi u krewnych, ale teraz czas brać się porządnie do pracy, bo kończę nową książkę i chciałabym ją oddać do korekty i druku w październiku, żeby mogła wyjść jeszcze w tym roku.
Po tych trudnych „Iskierkach w mroku” należy się moim Czytelnikom coś bardziej pogodnego, a więc będą to zapisy o „tu i teraz”, przede wszystkim musi być przynajmniej w miarę pogodnie. Dlatego moją nową książkę zatytułowałam: „Rozjaśniony świat”.
Ponieważ ze zrzutki zostały jeszcze pieniądze, znalazłam takie wydawnictwo, które zgodziło się wziąć tyle, ile mogę dać. Wobec tego trzymajcie kciuki, żeby się powiodło, bo należy się Wam rekompensata po tamtych smutnych opowieściach.
Pozdrawiam i za jakiś czas znowu się odezwę, gdy już będę miała pomyślne wiadomości o mojej nowej książce”.
Po tym wpisie posypały się liczne komentarze, które pozwalam sobie za zgodą ich autorów tu zamieścić.
Magdalena Smerek skomentowała:
„Nigdy mnie Pani nie przestanie zaskakiwać. [Krążące serca]. Cały czas z nowymi pomysłami do przodu!
Brawo! [klaszczące dłonie].”
Na ten komentarz odpowiedziałam:
„Madziu, takie komentarze mobilizują mnie do działania. Serdeczne dzięki!”
Aneta Kamińska napisała:
„Pani Heleno, jest Pani niezwykłą kobietą!
[Czerwone serce].”
Ja odpowiedziałam:
„Anetko, dzięki serdeczne! [Uśmiechnięta buźka]!”
Krystyna Szuberska skomentowała:
„Pani Helenko, cóż powiedzieć? Słów brak, by wyrazić podziw, szacunek, niesamowitą radość… Jest Pani Iskierką i Rozjaśnieniem… Pozdrawiam pięknie i mocno trzymam kciuki za powodzenie.”
Odpowiedziałam Krystynie Szuberskiej:
„Jak się ma takich życzliwych Czytelników, to nie może się nie udać.”
Justyna Sudzik napisała w komentarzu:
„Helenko, nieoceniona inspiracjo, [Czerwone serce], Wielkie uznanie przesyłam! Ukłony również. [Wyszczerzony uśmiech i roześmiane oczy]. Jesteś wielka! [czerwone serce].”
Beata Kącicka:
„Helenko, jesteś niesamowita! Trzymam kciuki za powodzenie misji.”
W odpowiedzi napisałam do Beaty Kącickiej:
„Przy Waszej serdecznej życzliwości nie może się nie udać!”
Marek Jakubowski:
„Hurra, to znowu będzie coś ciekawego!? …Wiesz, Helenka, że niektóre sceny z Twojej książki nawet tak mi się śnią, dokładnie takie, jak je opisałaś.”
Tak Mu odpowiedziałam:
„Ojej, Marku, to niedobrze, ale obiecuję, że w kolejnej książce będzie weselej.”
Ewa Peryt często komentuje, ale w aktualnym wpisie był to szczególnie miły komentarz:
„[Trzy klaszczące dłonie, buźka przesyłająca całusa, bijące serce, pulsujące serce, róża, serce z gwiazdami].
Pani Helenko, bardzo ucieszyła nas informacja o tym, że będzie nowa Pani książka. Serdecznie gratulujemy niespożytych sił i weny twórczej i pozdrawiamy serdecznie.”
Nie mogłam odpowiedzieć inaczej, jak tylko w taki sposób:
„Takie życzenia muszą się spełnić, skoro jest w nich tyle serdecznej życzliwości.”
Od Elżbiety Piedziewicz dostałam takie zapewnienie:
„Helenko, jestem pewna, że niedługo będzie się można cieszyć Twoją książką i jestem pewna także tego, że przeczytam ją jednym tchem!”
Napisałam w odpowiedzi na komentarz Elżbiety Piedziewicz:
„Oczywiście, że będzie mi z tego powodu bardzo miło, ale pamiętaj, już więcej nie płacz, choćby to były łzy radości czy wzruszenia!”
Magda Szukalska zapytała:
„Helenko, a jak można zdobyć „Iskierki”?”
Wyjaśniłam, co następuje:
„Madziu, mogę Ci wysłać w PDF–ie albo w wersji papierowej, ale muszę mieć Twoje dane adresowe. Zatem czekam!”
Jakub Nowicki, mój były uczeń, napisał:
„Trzymam kciuki za dokończenie projektu i już nie mogę się doczekać kolejnego wieczoru autorskiego!”
„Jakubie, mam nadzieję, że może jeszcze w tym roku spotkamy się na wieczorze, o którym piszesz!”
Lidia Górska zawsze pamięta o mnie i nawet bez żadnej okazji wysyła miłe słowa:
„Helenko, jesteś niesamowitą osobą. Ciągle w działaniu! Możesz być przykładem dla wielu osób. Trzymam kciuki za nowe pomysły. Pozdrawiam serdecznie.”
Jarek Jaszak napisał po prostu:
„Czekam z tęsknotą, [z naklejką].”
„Pamiętam Cię, Jarku ze spotkania w Muzeum Gdyni i wiem, że niewidomi nie są Ci obcy.”
Magdalena Kozłowska, którą poznałam w Gdyńskiej Szkole Społecznej, tak napisała w krótkim komentarzu:
„Powodzenia! [Lekki uśmiech, buźka].”
Pani Redaktor Barbara Szczepuła, która w „Dzienniku Bałtyckim” zamieściła recenzję o „Iskierkach w mroku”, wpisała:
„Pozdrawiam Panią serdecznie.!”
Regina Jakubowska:
„Pozdrawiamy serdecznie i życzymy dalszych sukcesów.”
Do wszystkich w podsumowaniu napisałam:
„Wszystkim, którzy zamieścili w moim wpisie swoje komentarze, najserdeczniej za nie dziękuję, bo one są dla mnie motywem do dalszego działania.”
Dużo było także polubień, bo coś ponad czterdzieści parę, ale ich tu już nie zamieszczam, bo może stałoby się to zbyt nudne? Jednak dla mnie każdy komentarz i każde polubienie ma ogromne znaczenie i zawsze tam zaglądam, żeby sobie dodać ducha, gdy mi pisanie nie idzie.
Ludzie trójmiasta
Anna Moczydłowska
Napisałam tę książkę, by ludzie nie popełniali moich błędów, ale także, by docenili życie, które wiodą. Spotykam się z bardzo pozytywnym odbiorem, choć podobno czytelnicy ronią łzy przy niektórych rozdziałach.
– Mam już materiały na następną książkę – mówi Helena Urbaniak z Gdyni.
Uczy dzieci obsługi komputera, pływa w rejsy morskie, fascynują ją nowe technologie, wydała autobiografię, a ostatnio marzy o podróży do Australii – aż trudno uwierzyć, że Helena Urbaniak ma 84 lata, a od przeszło 60 jest osobą niewidomą.
– Póki głowa pracuje, chcę być aktywna – przekonuje nauczycielka Szkoły Społecznej w Gdyni i kolejna bohaterka cyklu "Ludzie Trójmiasta".
O Helenie Urbaniak pierwszy raz słyszę, gdy odczytuję e–maila, który przyszedł na redakcyjną skrzynkę pocztową. Ktoś zachęca do zainteresowania się historią nauczycielki z Gdyni, która właśnie wydała książkę. Składa się idealnie, bo zaledwie dwa dni później autorka zaprasza na spotkanie literackie, w czasie którego opowie o swojej autobiografii.
Iskierki w mroku gdyńskiej biblioteki
Ten wieczór ma w sobie coś magicznego. Na dworze deszcz i plucha, a z ukrytej pomiędzy blokami biblioteki na gdyńskiej Chyloni na ulicę sączy się ciepłe światło. Przez duże parterowe okna dostrzegam panią Helenę. Siedzi na środku w dużym fotelu i delikatnie się uśmiecha. Na widowni złożonej z rozstawionych krzeseł powoli zbierają się ludzie. Są znajomi, współpracownicy, ale też zupełnie obcy mieszkańcy dzielnicy, których zachęcił ciekawy życiorys autorki.
Kiedy zaczynamy, gasną światła. Pozostają tylko świece i delikatne lampki. Atmosfera idealnie komponuje się z tytułem książki – "Iskierki w mroku". Jedna z nauczycielek współpracujących z panią Heleną zaczyna odczytywać fragmenty książki. Ktoś inny przez cały czas delikatnie przygrywa na gitarze. Jest nastrojowo, sentymentalnie i… bardzo optymistycznie, choć duża część życia głównej bohaterki tego wieczoru z optymizmem nie ma nic wspólnego.
Na kartach książki opisane jest dzieciństwo często naznaczone biedą, traumatyczne pobyty w ośrodkach opiekuńczych i przenikliwa samotność, towarzysząca gdyniance przez dużą część pozbawionego kolorów życia. Pani Helena kłopoty ze wzrokiem miała już od urodzenia. Kiedy w dzieciństwie została uderzona w głowę, pogorszyło się – powstał wówczas zanik nerwu wzrokowego. Całkowicie przestała widzieć, mając 20 lat. Jednak, jak sama twierdzi, to ostatnie lata, a nie te, gdy widziała, są najszczęśliwszymi w jej życiu.
– Przeżywam teraz taki prawdziwie rozsłoneczniony czas – mówi.
Porozmawiać dłużej miałyśmy po wieczorku literackim, ale po części oficjalnej do autorki po swój egzemplarz z podpisem ustawia się z gratulacjami tak długa kolejka, że zgodnie postanawiamy umówić się kolejny raz na inny dzień. W międzyczasie czytam "Iskierki w mroku". Kilka tygodni później odwiedzam panią Helenę w domu.
Braille i komputery
W Gdyńskiej Szkole Społecznej uczy od 20 lat. W gronie jej uczniów są zarówno dzieci z zerówki, jak i nastoletni ósmoklasiści. Wszystkie lekcje są indywidualne, a wśród prowadzonych przez Helenę Urbaniak są zajęcia z alfabetu Braille’a oraz posługiwania się komputerem.
– Oczywiście wszystkie dzieci wolą zajęcia komputerowe – zaznacza.
W czasie lekcji uczniowie nie używają myszki, a jedynie skrótów klawiaturowych lub czytników ekranu, które mową przekazują to, co znajduje się na ekranie. Uczą się, jak obsługując klawiaturę, korzystać ze wszystkich palców jednocześnie. Dzięki temu pisanie idzie szybciej.
– Ja po prostu muszę być aktywna. Nie wyobrażam sobie bezczynnego siedzenia w domu. Kupuję za to sporo gadżetów, bo jestem zwariowana na punkcie nowych technologii. Mój mózg, mimo wieku, garnie się do nich.
Poza tym pani Helena pomiędzy lekcjami stara się pokazywać dzieciom, jak wykonywać czynności dnia codziennego. Wszystko oczywiście za pomocą technologii. Na przykład: przygotowywać herbatę można, nakładając na szklankę specjalne wąsy – gdy ciecz dojdzie do ich poziomu, urządzenie zaczyna piszczeć, informując tym samym o odpowiednim poziomie płynu. To udogodnienia, które potrafią znacząco podnieść komfort życia osoby niewidomej, a pani Helena bardzo chętnie dzieli się swoimi odkryciami. Uczniowie sami chętnie o nie dopytują, a młodsze niewidome dzieci w czasie przerw często chowają się w gabinecie nauczycielki, bo czują się tam bezpieczniej niż na gwarnych korytarzach.
– Karierę nauczycielki rozpoczęłam późno. A było tak: dostałam kiedyś szansę, żeby jechać na kurs instruktażu Braille’a. Po co, myślałam sobie. Byłam już po 60, Braille’a znam, a papier do niczego nie był mi potrzebny. W końcu jednak dałam się namówić. Kurs trwał trzy tygodnie i zakończył się otrzymaniem dyplomu oraz odbytą praktyką. Teraz myślę sobie, że tak właśnie miało być, bo krótko po jego ukończeniu dostałam telefon, że w Gdyńskiej Szkole Społecznej poszukiwany jest nauczyciel dzieci niewidomych i niedowidzących. Dostałam tę pracę i tak w to wsiąkłam, że uczę do dzisiaj. Nawet nie wiem, kiedy minęło te 20 lat – opowiada nauczycielka.
Do szkoły od samego początku dojeżdża taksówką. Zna w zasadzie wszystkich kierowców ze swojej korporacji. Zawsze przychodzą po nią pod drzwi, a potem odprowadzają pod samą szkołę. Od kiedy dowiedzieli się, że ich stała klientka wydała książkę, pani Helena zawsze wozi ze sobą przynajmniej jeden egzemplarz do rozdania.
– Skąd we mnie taka witalność? To się ma w sobie – odpowiada dziarsko na moje pytanie. – Ja po prostu muszę być aktywna. Nie wyobrażam sobie bezczynnego siedzenia w domu. Rzadko włączam telewizję. Kupuję za to sporo gadżetów, bo jestem zwariowana na punkcie nowych technologii. Mój mózg, mimo wieku, garnie się do nich. Mam na przykład udźwiękowionego iPhone’a, tester kolorów, dzięki któremu mogę się harmonijnie ubrać – wylicza pani Helena. – Chce pani zobaczyć, jak to działa?
Oczywiście, że chcę, więc gospodyni podchodzi do szafki i zaczyna szukać. Widać, że doskonale wie, co gdzie leży. W końcu wyciąga kartonowe pudełeczko, a z niego tajemniczy sprzęt, trochę podobny do dyktafonu. Przykłada jedną końcówkę do spódnicy. "Szaro–czarny" – ogłasza urządzenie.
– No nie powiedziałabym, ale blisko – komentuje z lekką dezaprobatą pani Helena.
Urządzenie informuje nas jeszcze o godzinie i wraca do pudełka. Idziemy dalej. Siadamy przy komputerze pani Heleny – laptop wizualnie nie różni się niczym od standardowego. Dopiero po przyjrzeniu się klawiaturze, na dwóch klawiszach widać malutkie wypukłe naklejki. Pomagają seniorce sprawnie odnajdywać wybrane litery i ułatwiają dłoniom nawigację po klawiaturze. W międzyczasie komputer głosowo zadaje pytania o kolejne wybory akcji. Pani Helena pokazuje zawartość poszczególnych folderów zapisanych na pulpicie, po których nadzwyczaj sprawnie się porusza. Jest m.in. elektroniczna wersja jej książki, a poza tym inne, które odsłuchuje. Ponadto poczta, muzyka, a nawet komunikator WhatsApp.
W końcu otwiera program do edycji tekstu. "Mam dziś bardzo miłego gościa" – pisze bezbłędnie na klawiaturze. Równie sprawnie porusza się w obsłudze smartfona. Bynajmniej nie jest to żaden prosty model z dużymi przyciskami dostosowanymi do starszych osób, a nowoczesny iPhone. Gospodyni pokazuje też urządzenie, które pozwala pisać Braille’em, a potem automatycznie przekształca słowa na normalny tekst, umożliwiając zgranie ich na telefon czy komputer.
– Ale ja wolę pisać normalnie, na klawiaturze – zaznacza gospodyni. – Gdy już siadam do komputera i kładę ręce na klawiaturze, to myśli płyną mi w takim tempie, że nie jestem w stanie nadążyć przelewać. Przy tabliczce brajlowskiej tak się nie dzieje, ale gdy usiądę do ukochanej elektroniki – zawsze! W ogóle wszystko przy komputerze idzie mi sprawniej, a kiedy nie ma Internetu, to mam wrażenie, jakby się świat oddalił.
Wracamy do stolika, a pani Helena słusznie zauważa, że mocno razi dziś słońce. Zgaduję, że wie o tym, bo odczuwa ciepło na twarzy. Szybko jednak wyprowadza mnie z błędu.
– Ja nie mam poczucia światła, ale odczuwam refleksy – wyjaśnia. I opowiada: – Nigdy nie widziałam mojego mieszkania. Od kiedy tu mieszkam, jestem niewidoma. Wiem jednak, że za mną są wiszące szafki. W lewej ich części są talerze. Widzę to oczyma wyobraźni. Tak samo to, co za oknem. Widzę wyraźnie kościół na górce, bloki, samochody jadące ulicą. Ktoś lata temu mi to opowiedział, a ja tyle razy to sobie wyobrażałam, że dziś mam ten obraz już zapisany w głowie. Ale kiedy wejdę do nieznanego pomieszczenia, to jest pustka. Czuję się zdezorientowana i zagubiona.
Jeśli mi ktoś objaśni ten pokój, znowu zaczynam widzieć. Zawsze zresztą o to proszę, gdy odwiedzam nowe pomieszczenie. Kiedy wchodzę do kawiarni, muszę wiedzieć, jak wygląda. Gdzie wiszą lampy, jakie obicia mają meble, jak duża jest lada. Ktoś, kto nie widzi od urodzenia, tego nie potrzebuje. Takie osoby nie mają oglądu świata, nie wiedzą, co to kolor ani światło. To dla nich tylko słowa, bo obrazu nie da się wytłumaczyć. Myślę, że ich świat jest prostszy, ale uboższy.
Docenić życie
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia pani Helena celebrowała premierę swojej książki. Autobiografia nauczycielki ujrzała światło dzienne dzięki hojności darczyńców – inicjatorem internetowej zbiórki była szkoła, w której pracuje seniorka. Autorka, w geście podziękowania, postanowiła natomiast książki nie sprzedawać, a rozdawać. Wyjątek zrobiła w czasie szkolnej akcji – w ciągu zaledwie dwóch godzin ze sprzedaży autobiografii udało się zebrać 700 złotych na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.
– Napisałam tę książkę, by ludzie nie popełniali moich błędów, ale także, by docenili życie, które wiodą – tłumaczy Helena Urbaniak. – Spotykam się z bardzo pozytywnym odbiorem, choć podobno czytelnicy ronią łzy przy niektórych rozdziałach. Zresztą mam już materiały na następną książkę. Nie wiem jeszcze, jak ją wydam, bo własnych funduszy nie mam, a drugi raz od ludzi brać to wstyd.
Plany pani Heleny na przyszłość? Z pewnością nie przypominają tradycyjnych marzeń 84–latki.
– Póki co w tym roku wybiorę się w rejs po Bałtyku. W ramach specjalnego projektu połowa załogi składać się będzie z osób widzących, a druga – z niewidzących. Wszyscy muszą pracować na statku, choć liczę, że może ze względu na wiek będę miała taryfę ulgową i wystąpię raczej w charakterze maskotki (śmiech). Już zbieram pieniądze. Posiadam jeszcze różne inne marzenia. Chciałabym polecieć do Australii. Mam tu u siebie taką maskotkę koali. Ona na pewno mnie tam kiedyś zaprowadzi.
autor
Anna Moczydłowska
Źródło: portal trójmiasto.pl
Po przeczytaniu „Iskierek w mroku” przez Renatę Nowacką Pyrlik
Droga Pani Helenko
Właśnie skończyłam słuchać książkę "Iskierki w mroku", i jestem pod ogromnym jej wrażeniem! Niezwykle poruszyła mnie ta Pani opowieść… przede wszystkim dostarczyła głębokich wzruszeń, kazała się zastanowić nad życiem (także moim) – jego sensem, cierpieniem i spełnieniem…
Napisała ją Pani w tak plastyczny, piękny a jednocześnie sugestywny sposób, że wielokrotnie odnosiłam wrażenie, jakbym oglądała niezwykle interesujący i wciągający film…
Gdybym miała potrzebne zdolności i możliwości, pokusiłabym się o nakręcenie na podstawie tej książki prawdziwego filmu. Czy inni czytelnicy nie mieli takich spostrzeżeń? Moim zdaniem, ta Pani historia życiowej drogi i towarzyszących jej przemian – w pełni zasługuje, by zainteresowali się nią profesjonaliści od kina… Tyle w niej głębokich emocji, niezwykle bogatych opisów ludzkich charakterów, intencji, zachowań, ale też bardzo sugestywne, piękne opisy przyrody, budynków, wystroju wnętrz, podróży…
Bardzo dziękuję za możliwość wcześniejszych rozmów, a teraz – za pośrednictwem tej książki – dodatkowego poznania niezwykłego bogactwa Pani życia.
Z niecierpliwością będę czekać na kolejną książkę. Tymczasem życzę Pani przede wszystkim zdrowia!!! i jak najwięcej powodów do radości!
Z poważaniem – Renata Nowacka–Pyrlik
Zwiastun książki pani Heleny Urbaniak pt. „Iskierki w mroku”.
Pani Helena to sympatyczna, ciepła osoba. Szkoda, że nie znamy się osobiście. Rozmawiałyśmy telefonicznie i korespondowałyśmy mailowo. Kiedy na moją prośbę Pani Helenka przesłała mi swoją książkę, byłam zachwycona. Książka zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Wzbudziła we mnie szereg przeróżnych emocji. Od oburzenia, smutku, żalu, poprzez współczucie, podziw, szacunek i radość. Książkę pochłonęłam w ciągu jednego dnia. Chylę czoło przed tym, czego dokonała autorka w swoim życiu. Jej historia bardzo mnie poruszyła. Do tego stopnia, że się popłakałam, słuchając jak kilkuletnie dziecko doświadcza porażającego, sadystycznego okrucieństwa od rówieśników i dorosłych. Przeraża mnie świadomość, jaki podły los może zgotować człowiek człowiekowi. Gratuluję odwagi, którą Pani Helenka wykazała, dzieląc się z nami często bardzo intymnymi cząstkami swego życia. Podziwiam jej siłę charakteru, pogodę ducha i niewątpliwy optymizm. Swoją niezwykłą postawą udowodniła, że mimo koszmarów, w których brała bezpośredni udział, można wstać i iść dalej z podniesioną głową, można marzyć i te marzenia spełniać. Podziwiam upór autorki, wewnętrzną siłę. Jest dzielną kobietą, której nie pokonał zły los i podli ludzie. Ogromnie cieszę się, że mogłam przeczytać „Iskierki w mroku”. Książka ta jest pisana z sercem, pełna emocji, bez tych wszystkich upiększeń i fikcji literackich. Zachęcam do czytania. Ja uważam to sobie za zaszczyt, że mogłam ją przeczytać. Bardzo dziękuję, że autorka zechciała podzielić się z nami swoją historią.
Z poważaniem
Katarzyna Głowacka
Źródło: Biuletyn „Oko”.
Bardzo wnikliwa recenzja
Renata Nowacka–Pyrlik
„A może by napisać książkę…? 13 grudnia 2016 roku skończyłam 80 lat. Pewnie już długo nie pożyję. Ale gdyby się udało, może warto by było pozostawić po sobie jakiś ślad?” – tak zaczyna opowieść o swoim życiu pani Helena Urbaniak – autorka wydanej w grudniu ubiegłego roku nietypowej autobiografii pt. „Iskierki w mroku” (niestety, nie można jej kupić w żadnej księgarni; w ostatnim akapicie podam kontakt do Autorki, która zainteresowanym osobom gotowa jest udostępnić tę publikację).
Muszę wyznać, że ja już od ponad trzech lat – czyli od czasu, kiedy miałam przyjemność poznania pani Heleny i przeprowadzenia z Nią wywiadu – z niecierpliwością oczekiwałam na ukazanie się tej pozycji. (Nasza rozmowa, pt. „Lubię swoją pracę” – poświęcona głównie aktualnej w tamtym czasie sytuacji pani Heleny i wykonywanej przez nią pracy nauczycielki – została opublikowana w „Tyfloserwisie” Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących TRAKT, 2016 r.; można ją znaleźć w Internecie).
Już podczas tego pierwszego spotkania z panią Helenką (zdrobniłam imię, ponieważ wszyscy przyjaciele tak o Niej mówią, i w tej formie się do Niej zwracają) nabrałam przekonania, że moja rozmówczyni jest osobą nieprzeciętną, obdarzoną jakąś niezwykłą charyzmą i wieloma talentami, które z powodzeniem – pomimo całkowitego braku wzroku i zaawansowanego wieku – wciąż rozwija. Jednocześnie dała się poznać jako osoba życzliwa, pogodna, oddana innym ludziom, a przy tym bardzo skromna. To moje odczucie znajdowało potwierdzenie w wypowiedziach współpracowników pani Helenki; z nimi również wówczas rozmawiałam.
Nic więc dziwnego, że gdy tylko dotarła do mnie informacja o ukazaniu się planowanej książki, natychmiast zapragnęłam ją przeczytać. Lektura okazała się – w moim przypadku – niezwykle wciągająca, wyzwalająca silne emocje (z przewagą, zwłaszcza na początku – bardzo smutnych), a także – ponieważ znam niektóre opisywane przez Autorkę miejsca i osoby – przywołująca liczne wspomnienia.
Myślę, że książka ta może okazać się bardzo interesująca dla tych czytelników, którzy nie mieli dotychczas żadnych kontaktów z osobami niewidomymi i z problematyką niewidzenia. Ale już z całą pewnością powinna zainteresować rodziców i wychowawców niewidomych dzieci. Pani Helenka bowiem w sposób niezwykle wyrazisty, barwny i wielowątkowy, wykorzystując swoje oryginalne zapiski sprzed lat, przenosi zainteresowanych w świat dzieciństwa, młodości i kolejnych etapów swojego życia, aż do dziś. Niektóre z jej wspomnień mogą być trudne do wyobrażenia ich sobie przez osoby młode.
Przytoczę dwa fragmenty, które niczym klamra spinają opisane przez Autorkę życie. Jego początek, czyli przedwczesne pojawienie się na świecie, nie rokował dobrze (aczkolwiek już sam fakt, że dziecko przeżyło, można uznać za pierwsze, może nawet największe zwycięstwo). O tych początkowych, dramatycznych chwilach swojego istnienia pani Helenka pisze: „I co się urodziło? Maleńka zabiedzona dziewczynka, której przez błonę brzuszka widać jelita. U rąk i nóg nie ma jeszcze paznokci, ale najgorsze jest to, że wcale nie otwiera oczu. Nie będzie widziała? Tego już mamie za dużo. Niech lepiej umrze, jak ma być kaleką! Ale nie umarła, chociaż mama, gdy ją niosła do lekarza, nawet nie zakryła jej buzi przed mrozem. Jednak miała żyć, bo nie tylko się nie przeziębiła, ale dostała zdrowych rumieńców i po tym spacerze zaczęła zdrowo ssać”.
A oto drugi fragment będący w pewnym sensie podsumowaniem opisanego na 283 stronach książki życia: „Kiedy tak przebiegam myślami miniony czas, dochodzę do wniosku, że obecne lata mogę zaliczyć do najszczęśliwszego okresu całego mojego życia. Ostatnie dwudziestolecie przyniosło mi chyba najwięcej radości, bo robię to, co lubię i wiem, że nie jest to czas stracony. Odkąd uczę niewidome i niedowidzące dzieci w Gdyńskiej Szkole Społecznej, mam świadomość, że robię coś pożytecznego, więc czerpię z tego ogromną satysfakcję, bo wiem, że nie jest to zmarnowany czas”.
Pomiędzy „Początkami” a optymistycznym rozdziałem „Wciąż mam po co żyć” Autorka, za sprawą pełnych autentyzmu opisów miejsc, sytuacji, zachowań ludzi spotkanych na swojej drodze, i przede wszystkim własnych przeżyć (jako dziecka, nastolatki, a potem osoby dorosłej), przenosi czytelnika w klimat odległych czasów, dostarczając jednocześnie niezwykle mocnych wrażeń i emocji. Czytając o sytuacji rodzinnej pani Helenki (tragiczne warunki mieszkaniowe, bieda, brak pożywienia, przemoc ze strony ojca, ciężka praca i nieobecność matki), możemy sobie wyrobić ogólny pogląd na temat warunków życia niższych warstw społecznych w Polsce przedwojennej oraz w czasie wojny i bezpośrednio po niej, a także możliwości edukacyjnych dzieci niewidomych.
Dzieciństwo pani Helenki obfitowało w niezmiernie trudne, a czasem wręcz niewyobrażalnie bolesne doświadczenia. Najbardziej dramatyczne opisy dotyczą jej rocznego, przymusowego pobytu w obcym i wrogim środowisku. Dla zobrazowania tamtego okresu posłużę się dwoma fragmentami książki: „Nie miałam jeszcze sześciu lat, kiedy musiałam jechać do Koenigsberg (Królewiec), gdzie znajdował się zakład dla niewidomych dzieci. Bardzo nie chciałam tam jechać, bo daleko i bez mamy, ale nie było rady. Dostarczył mnie tam niemiecki policjant, i to był dla mnie dodatkowy stres, że ktoś obcy i niemiły zabiera mnie z domu. To, co tam przeżyłam, sama już dobrze pamiętam”.
O przeżyciach wyniesionych z tego zakładu i „metodach wychowawczych” stosowanych wobec niej pani Helenka pisze w rozdziale „Koszmarny rok”. Opisane sytuacje są niezwykle drastyczne; dzisiejszemu czytelnikowi z pewnością trudno będzie wyobrazić sobie stosowanie wobec małego dziecka okrutnych tortur tylko dlatego, że było ono polskiego pochodzenia. Oto przykład: „Do dziś dnia nie wiem za co, ale kiedy nieprzytomną wykopano mnie z klasy, jakaś dobra dusza przywróciła mnie do przytomności wiaderkiem wody, a potem wyrzuciła taką mokrą na zimny wiatr. Dostałam wtedy zapalenia ucha i kiedy wyłam z bólu, zapychano mi usta posiusianymi szmatami i kazano je ssać”.
Także późniejsze wspomnienia, już powojenne – dotyczące kolejnej rozłąki z mamą i umieszczenia w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach – są niezwykle przytłaczające i pełne smutku (zwłaszcza we wczesnej fazie pobytu), a jednocześnie uświadamiające, jak ważne w życiu dziecka jest poczucie bezpieczeństwa i przynależności. „Minęło już sporo czasu odkąd zamieszkałam w internacie, ale wciąż czułam się zagubiona i nieszczęśliwa. Tęskniłam za domem, a Laski traktowałam jak zło konieczne. Siostry internatowe były dobre, bo nie biły, a nawet rzadko krzyczały na niesforne dziewczynki, to jednak dla mnie niewiele znaczyło, bo wciąż nie integrowałam się z grupą, a siostrom starałam się w niczym nie narażać, żeby nie było, że w czymś uchybiłam (…). Co wieczór siostra robiła mi krzyżyk na dobranoc, ale robiła go i innym dziewczynkom, a ja marzyłam, żeby być dla kogoś tą jedyną i niezastąpioną”.
Jako dziecko znacznie starsze i dojrzalsze (w porównaniu ze swoimi koleżankami z grupy internatowej) odkąd tylko opanowała umiejętność posługiwania się polskim brajlem, 11–letnia Helenka natychmiast zaczęła zapisywać swoje myśli i emocje. Najpierw dzięki tym zapiskom powstał „Dziennik niepotrzebnej”, a potem „Listy na wiatr”. Niektóre fragmenty zachowały się i zostały wykorzystane w prezentowanej książce. Zapiski te stanowią unikalny dowód autentycznych przeżyć dziecka, które nie mając – we własnym odczuciu – nikogo bliskiego, przelewa na papier swoje myśli, albo powierza je – zamiast ludziom – brzozie, pieskowi Wiernusiowi czy szmacianej lalce uszytej przez mamę. („Mama przysyła tylko paczki bez listów, a ja też nie pisałam, bo nie chciałam nikomu dyktować tego, co naprawdę czułam i myślałam. Czasem tylko mówiłam do mojej powiernicy, która zawsze była przy mnie, a którą uszyła mi dawno temu mama. – Słuchaj, bo nikt inny nie może tego wiedzieć, jaka jestem nieszczęśliwa i jak bardzo tęsknię do mamy. Ona jednak mojej tęsknoty ani kochania nie potrzebuje, bo myśli, że cukierki to wszystko, czego bym od niej chciała. Jednak Ty, którą dla mnie uszyła, wiesz najlepiej, co znaczy niechciane dziecko, bo nie raz mówiłam Ci o tym. Wezmę Cię teraz do kieszeni fartucha, i zabiorę do lasu, żeby zabłądzić i gdzieś umrzeć z głodu i rozpaczy, bo jesteśmy niczyje”).
Już choćby tylko z tego względu, że w tych wspomnieniach sprzed lat można się doszukać wiedzy o minionym świecie, ale przede wszystkim – bolesnej prawdy o dziecięcych potrzebach i marzeniach, o ogromnym osamotnieniu, oczekiwaniu na miłość i akceptację, a także o braku zrozumienia i należytej troski ze strony otoczenia – warto przeczytać tę książkę.
Stąd szczególnie zachęcam do sięgnięcia po nią rodziców i wychowawców niewidomych dzieci. Dzisiejszym bowiem rodzicom, podobnie jak tym sprzed kilkudziesięciu lat, towarzyszą zapewne podobne rozterki, wątpliwości, obawy, lęki… Ale również pytania dotyczące najlepszego dla ich dziecka wyboru szkoły, środowiska, zawodu…
Poza tym sądzę, że treść książki jest wciąż aktualna, bo choć od czterdziestych lat ubiegłego wieku zmieniło się prawie wszystko, co dotyczy warunków życia, metod wychowawczych, możliwości edukacyjnych – to potrzeby dziecka pozostały takie same. Pozwolę sobie na przytoczenie jeszcze jednego fragmentu, w którym pani Helenka, już jako osoba dorosła, udziela rady matce „zamierzającej wysłać swoje niewidome dziecko do zakładu, żeby się tam nauczyło, czego trzeba”: „Jeśli chce pani zachować ścisłą więź ze swoim dzieckiem, to niech go pani nigdzie nie wysyła, albo bardzo często je odwiedza w zakładzie, bo inaczej po latach nie odzyska już pani tego kontaktu z dzieckiem, jaki był przed jego wysłaniem do zakładu”.
Po lekturze „Iskierek w mroku” odniosłam wrażenie, że Autorce – bazującej na własnych zapiskach sprzed lat – udało się w niezwykle wierny sposób przekazać na kartkach książki: dziecięcą tęsknotę za mamą, smutek, osamotnienie, poczucie pustki, a także ogromny żal do Boga, którego nie było przy niej w najbardziej potrzebnych momentach.
Poza okresem dzieciństwa i młodości (którym zostało poświęcone najwięcej uwagi) Autorka opisuje także dość wnikliwie dalsze swoje losy związane z nauką masażu w Krakowie, rozwijaniem zainteresowań i talentów (jest obdarzona m.in. absolutnym słuchem i pięknym głosem), z poszukiwaniem i wykonywaniem pracy, rozlicznymi rozterkami dotyczącymi znalezienia „swojego miejsca do życia”. Sporo miejsca i uwagi poświęca też osobom, które stanęły na jej drodze. Poza wspomnieniami o rodzicach i o najbliższej rodzinie pisze o koleżankach, siostrach zakonnych z Lasek, wychowawcach, nauczycielach, a także o innych ludziach spotkanych już w dorosłym życiu (niektóre z tych znajomości wywarły ogromny wpływ na jego obecny kształt).
I chociaż książka ta jest świadectwem niełatwego życia, to wnosi również nadzieję, że po każdej burzy wychodzi w końcu słońce. Natomiast z mroku, przynajmniej od czasu do czasu, wyłaniają się iskierki radości, miłości i dobra…
Wydaje mi się, że na podstawie tych zapisków i wspomnień zebranych w prezentowanej książce mógłby powstać pełnometrażowy film – mogący przybliżyć jeszcze większej liczbie zainteresowanych – ciekawe, dynamiczne i wielobarwne (choć nie w sensie dosłownym) życie osoby niewidomej obdarzonej niezwykłą siłą i pozytywną energią. Moim zdaniem warto, by ktoś się o to pokusił…
Tymczasem, już na zakończenie podaję osobom zainteresowanym nawiązaniem kontaktu z Autorką adres mejlowy: helenka–gd@go2.pl Aktualnie Pani Helena Urbaniak dysponuje jeszcze pewną liczbą książek; uzyskałam także informację, że w niedalekiej przyszłości ma nastąpić ich dodruk, poza tym w przygotowaniu są wersje: cyfrowa, w formie e–booka oraz w brajlu.
Źródło: czasopismo „Nasze Dzieci”.
Dlaczego aż tyle o Iskierkach w mroku?
Może się komuś wyda, że się tu chwalę, ale naprawdę nie o to mi chodzi. Ponieważ udało mi się z pierwszą książką, a teraz zapewne uda mi się z drugą, chcę powiedzieć, że wszystko to zawdzięczam dobrym i bardzo życzliwym ludziom. Najwięcej jednak mam do zawdzięczenia pani redaktor Annie Rębas, dziennikarce Polskiego Radia Gdańsk, której mój były uczeń Radosław Sprawka przypomniał o moim istnieniu. Dziesięć lat temu ta pani redaktor zrobiła ze mną reportaż o moim rejsie na jachcie „Zawisza Czarny”, ale chociaż po tym reportażu napisałam do jego autorki maila z podziękowaniem i wrażeniami, mail ten pozostał bez odpowiedzi i dopiero w zeszłym roku, chyba jakoś w maju, Radek zapytał pani redaktor Anny Rębas, czy nie zechciałaby wykorzystać paru tematów do reportaży ze Stokrotką?
Pani Redaktor przyjęła propozycję i dnia 12 czerwca 2019 roku po dziesięcioletniej przerwie nastąpiło ponowne spotkanie. W czasie jego trwania doszłam do wniosku, że warto tej Pani Redaktor odsłonić to wszystko, co mam, bo jakoś wyjątkowo mocno dało się odczuć, że to osoba mądra i wrażliwa, na dodatek dobra i chętna do pomocy.
Tak więc pokazałam jej wszystko, co dotąd ukrywałam w mrokach pamięci. Może to właśnie sprawiło, że postanowiłam napisać o tym wszystkim, by w końcu oczyścić się z przeżytych traumatycznych wydarzeń.
W każdym razie, dzięki temu, że Pani redaktor Anna Rębas przyjęła moje zwierzenia i zechciała je opublikować w kilku bardzo głęboko sprecyzowanych reportażach, zaczęłam zdrowieć duchowo i nabierać nowej wiary w siebie.
Pomyślałam, że teraz, kiedy ktoś wyraził zainteresowanie moją trudną przeszłością, to może wreszcie przyszedł czas, by wykorzystać resztę życia na to, co może przydać się innym ku przestrodze albo wzbudzeniu wiary w to, że też coś mogą osiągnąć, byleby tylko chcieli, bo każde życie, żeby nie wiem jak trudne, może się kiedyś odmienić.
No i właśnie pani redaktor Anna Rębas to uczyniła, że dziś już nie mają dla mnie znaczenia tamte złe strony życia, bo to, co teraz mam od Pana Boga z całą mocą zagłuszyło tamten niefortunny czas.
Ta książka, którą teraz napisałam, ma być pomnikiem wdzięczności przede wszystkim dla pani Anny R., ale także dla tych wszystkich, którzy mnie wsparli w czasie pisania i wspierają w normalnym życiu przez cały ten bieżący dobry czas.
Jednak to pani Annie Rębas, Dziennikarce z Polskiego Radia tę książkę poświęcam, bo właśnie ta Pani najbardziej sobie na to zasłużyła, nawet nie wiedząc o tym.
Anna Rębas o Helenie Urbaniak na stronie Radia Gdańsk
A oto, co Pani redaktor Anna Rębas pisze na stronie Radia Gdańsk o swojej bohaterce kilku reportaży:
„Miała wielki talent, ale zabrakło na jej drodze kogoś, kto pomógłby go odpowiednio wykorzystać. Gdyby ktoś taki się znalazł, 84–letnia gdynianka pani Helena mogłaby zostać wielką artystką. Może nawet operową divą na międzynarodową skalę. Dziś pozostają tylko piosenki, które nagrywała i gromadziła przez lata w szufladzie. To "Utwory z koncertów, których nie było".
Utwory z "Koncertów, których nie było" pani Helena Urbaniak przechowuje na kilku pendrive’ach i starych taśmach. Niechętnie się z nimi rozstaje. Ale tym razem robi wyjątek. Już od kilku miesięcy historia pani Heleny krąży po mediach.”
Najważniejszy reportaż
Do Radia Gdańsk Helena Urbaniak trafiła w ubiegłym roku. Z jej udziałem powstały już dwa reportaże. Ten będzie trzeci. Najważniejszy, jak mówi bohaterka. – Wszyscy interesują się moją książką, a nikt nie chce słuchać o piosenkach. Śpiewałam je przez całe swoje życie. Promocja książki trwała przez ostatnie dwa miesiące. Ale nie tylko książka zasługuje na uwagę. Jest jeszcze moja miłość. Muzyka. Koncerty, których nie było i zmarnowany talent – podkreśla.
Talent późno dostrzeżony
Zmarnowany to jednak niewłaściwe słowo. Talent zbyt późno dostrzeżony i niewspomagany – nie rozwinął się i zgasł. W książce też jest o tym. Są tam łzy, ale i radość. Jest opowieść o bliskich, o matce, którą Helena opiekowała się aż do śmierci w 1984 roku, o domu niewidomych w Laskach, gdzie spędziła dzieciństwo i młodość. Opowiada o tym, jak mama ciężko pracowała, by utrzymać ją i brata. Ale nawet podczas trudnych momentów zawsze miała czas, by małą Helenkę zabrać do teatru. To tam mała dziewczynka poznawała rym i rytm. Oglądała spektakle, słuchała piosenek.
Niesamowity głos
I sama odkryła, że jej głos ma niesamowitą moc. A potem kilku znawców określiło jej słuch jako absolutny. Ludzie doceniali to, w jaki sposób śpiewa, ale nic nigdy za tym nie poszło. Helena nie zrobiła kariery, choć mogła. Nie skończyła konserwatorium ani szkoły muzycznej, ale w reportażu tego nie słychać. Helena śpiewała w amatorskim chórze, czasem dostaje solowe partie. Jej wielką miłością jest radio.
Koncerty, których nie było
Często akompaniuje sobie na pianinie lub wyszukuje jakieś muzyczne podkłady tak, by nałożyć swój głos i śpiewać do wybranej muzyki. Kiedy opowiada o muzyce, jej twarz się rozpromienia. Słychać jednak lekki żal i rozgoryczenie, że przez te wszystkie lata nikt nie zainteresował się głosem dziewczynki i profesjonalnie jej nie wsparł.
Nie podpowiedział, nie poradził, nie pomógł. Koncerty, których nie było, nadal bolą dziś już 84–letnią Helenę Urbaniak.
Wielka miłość
Na zachowanych ścieżkach dźwiękowych z lat 60. i 70. słychać, z jak wielkim talentem mieliśmy do czynienia. Wiedzą o tym także jej bliscy. Ci, którzy znają zawartość szuflad Heleny. I nie raz słyszeli jej opowieść o muzyce i wielkiej prawdziwej miłości. Helena uśmiecha się smutno.
Kiedy wraca do swojego mieszkania w Gdyni przy Partyzantów, czeka na nią cała szuflada piosenek z dawnych lat. Muzyka jest dobra na wszystko. Pod warunkiem, że nie jest smutna. I, że tych koncertów ktoś kiedyś wysłucha.
Anna Rębas
JMS 2020–03–09 22:00
Wspaniały reportaż
Pani Helenka to cudowna osobowość, z bogatym wnętrzem, no i głosem. To ona jest iskierką w dzisiejszej, mrocznej codzienności. Niech zaraża nas swoją pogodą ducha.
Dostępna sobota: „Niezwykła Historia Heleny Urbaniak”
Muzeum Miasta Gdyni zaprasza na spotkanie autorskie wokół książki „Iskierki w mroku”. Autorką oraz bohaterką tej książki jest Helena Urbaniak, niewidoma nauczycielka, która uczy kolejne pokolenia dzieci z dysfunkcją wzroku, posługiwania się alfabetem Braille’a. „Iskierki w mroku” to kronika życia autorki pozbawionego światła i koloru. Zapraszamy.
22.02.2020 Sobota
Dla wszystkich.
Źródło: strona Muzeum Miasta Gdyni.
No i rzeczywiście takie spotkanie się odbyło. Ponieważ było o nim także ogłoszenie w prasie, przyszło wiele osób, a między innymi chór, w którym śpiewałam ponad 15 lat. Rozeszły się wszystkie egzemplarze mojej książki, które miałam do rozdania. Jednak nie koniec na tym, bo zainteresowanie sprawiło, że Muzeum Miasta Gdyni w lipcu bieżącego roku zorganizowało następną akcję.
Wyjątkowa biografia niewidomej nauczycielki.
W każdy piątek lipca o godz. 18.00 na stronie Muzeum Miasta Gdyni będzie dostępny do odsłuchania fragment audiobooka Heleny Urbaniak „Iskierki w mroku”. Autorka w dzieciństwie straciła wzrok, dziś jest nauczycielką dzieci z dysfunkcją wzroku.
Helena Urbaniak zamarzyła o tym, aby napisać swoją autobiografię, i to zrealizowała. Wyjątkową historię kobiety można było poznać w trakcie spotkania autorskiego zorganizowanego kilka miesięcy temu w Muzeum Miasta Gdyni. Teraz wszyscy zainteresowani będą mogli we fragmentach wysłuchać tego ciekawego życiorysu.
„Kiedy dwa lata temu kończyłam 80 lat, naszła mnie taka oto refleksja: jestem u schyłku życia, a kiedy odejdę z tego świata, nic po mnie nie pozostanie, bo nie mam potomstwa, malować nie umiem, więc może przydałoby się chociaż napisać książkę, z której wyniknęłaby prawda o takim życiu, które choć nie jest proste, można przeżyć, wygrywając niejeden los” – taki opis znajdziemy na stronie wydarzenia.
Termin emisji:
• 3 lipca 2020 (piątek), godz. 18.00
• 10 lipca 2020 (piątek), godz. 18.00
• 17 lipca 2020 (piątek), godz. 18.00
• 24 lipca 2020 (piątek), godz. 18.00
na stronie: http://www.muzeumgdynia.pl/.
Rozmowy z Heleną Urbaniak można wysłuchać na YouTubie:
https://www.youtube.com/watch?v=h3aK2VuEZj8.
Źródło: strona Muzeum Miasta Gdyni.
Na tym jeszcze nie koniec, bo jeśli dobrze pójdzie i w końcu pandemia da nam wreszcie już żyć normalnie, może dojdzie do wydania przez Muzeum Miasta Gdyni mojej książki także w formie audiobooka.
Tak więc zanim ukaże się moja następna książka, środowisko osób niewidomych może dostanie w prezencie nagranie, jakie zrobi p. Patrycja Wójcik, która przeczytała fragmenty „Iskierek w mroku” na stronie Muzeum Miasta Gdyni.
Marzenia, które się chyba nie spełnią
Tak myślałam o wielu z nich, a jednak czasem… zupełnie niespodziewanie…, rzadziej po długim oczekiwaniu, a najczęściej wówczas, gdy nawet takiego nie miałam…
Jednak teraz, gdy weszliśmy w niezwykle trudny czas i nikt naprawdę nie wie, co jeszcze przed nami, trudno się spodziewać, że to moje pewnie już ostatnie marzenie w tym życiu mogłoby się jeszcze spełnić.
Nie wiadomo jak długo więzić nas będzie obecna sytuacja, ale gdyby wszystko wróciło do dawnej rzeczywistości, bardzo chętnie wyruszyłabym w nowe podróże. Musiałabym jednak mieć kogoś życzliwego do towarzystwa, a tego się już nie spodziewam, bo każdy ma swoje życie i nie sądzę, by zechciał mi pomóc w spełnieniu nowych marzeń. Te doświadczenia zaś byłyby inspiracją do napisania jeszcze jednej książki. Jej tytuł mógłby brzmieć: „Do trzech razy sztuka”, co by znaczyło, że „Mój rozjaśniony świat” trwałby do końca moich dni.
Jeśli jednak tak się nie zdarzy, bym mogła jeszcze odwiedzić kilka krajów świata, a zwłaszcza Australię, gdzie mieszkają misie koala, to niechby przynajmniej została świadomość, że jeszcze się tego doczekam.
Tymczasem spróbuję żyć w miarę normalnie i bezstresowo, bo tylko taka jest moja wolność i jeśli nic złego po drodze się nie wydarzy, będę jak zawsze dziękować Bogu, że dał mi na koniec ten pogodny czas, który mi nagradza dawny smutek i zło, jakie mnie kiedyś dotknęło.
Wszystkim moim życzliwym Czytelnikom i tym, którym wiele zawdzięczam, najserdeczniej dziękuję za to, że po prostu są!
Brrrrawo. Interesująca autobiografia inspirującej osoby. A dedykacja – wielce trafiona i na pewno ucieszy adresatkę. Gratuluję pomyślnej finalizacji kolejnego marzenia. Rzecz jasna, życzę wielu sił, zdrowia, życzliwych serc na Twojej drodze, które dadzą kolejne pozytywne iskierki w rozjaśnionym świecie. 😀
Nie zgadzam się, Pani Heleno, że wspomnienia to ostatni etap starości i że my, młodzi, nie mamy na nie czasu.
Zdziwiłaby się Pani, jak bardzo dzisiejsza młodzież, przytłoczona nadmiarem informacji i oddaleniem od wszystkiego, co rzeczywiste, zniechęcona zrywanymi więziami międzyludzkimi i narastającymi negatywnymi uczuciami, ucieka we wspomnienia z dzieciństwa. Pokolenie lad dziewięćdziesiątych i, po części, dwutysięcznych często zanurza się w nich bez reszty, a te późniejsze zdają się podświadomie pragnąć móc zanurzyć się w nich również, ale już nie mają w czym. Widzę to po dzieciach, z którymi mam do czynienia.
Bardzo ciekawa opowieść. Gratuluję i bardzo dziękuję 🙂
Gratuluję. Już zapisałem sobie książkę na dysku. Przeczytam, jak będę miał trochę oddechu od zajęć studenckich. Zgadzam się z Julitą, że my, młodzi, też często wracamy do wspomnień, a osoby patrzące z boku nawet nie wiedzą, jak często. Wspomnienia i marzenia to coś, w co bardzo często się zanóżam, mimo, że na teraźniejszość też nie mogę jakoś bardzo nażekać.
Jeszcze raz gratuluję. Ciekawie się czyta.
A ja w ogule myślałam, że ten pani wpis będzie wyglądał trochę inaczej. Czyli, że pani tu streści w skrucie o czym opowiaada książka, a książkę załączy w pliku, word, jako załącznik.
Wszystkim bardzo dziękuję za życzliwe słowa. Myślę, że jak "Rozjaśniony świat"pobędzie troche na moim blogu, to kto tylko będzie chciał, zapozna się z treścią i nie trzeba będzie wysyłać nikomu papierowej wersji.
Ale "Iskierki" też są na blogu, a mimo wszystko ja chcę mieć papierową wersję. 🙂
Ja się zgadzam z Julitą i też proszę o przesłanie mailem w załączniku.
Zaśpiwa mi Pani te wojenne, antyniemieckie piosenki? Proszę baaardzo! Tak bardzo interesuję się muzyką około militarną.
Swoją drogą miałbym kilka pytań z rzędu "jak to było za Niemca", ale nie chcę Pani zbytnio męczyć…
O matko. mnie to jakoś nie ciekawi. Poprostu nie lubię tematuw wojennych.
Bardzo to wszystko ciekawe. Czytałem z zapartym tchem.