Pamiętacie, jak to było z tą fretką? No to wczoraj o poranku znalazłam na wycieraczce pod moimi drzwiami skuloną istotkę, która się okazała malutkim szczeniaczkiem tak przemarzniętym, że już wcale się nie ruszał. Myślałam, że nie żyje, ale na wszelki wypadek połoźyłam go na ciepłym termoforze, owinęłam grubym ręcznikiem i mocno przytuliłam do siebie, żeby ciepełka miał jak najwięcej. Po jakiejś pół godzinie maleńkie ciałko leciutko drgnęło, a następnie próbowało się wyzwolić z ciepłego wnętrza. Przytknęłam główkę szczeniaczka do swojej twarzy, a on, jakby w podiękowaniu polizał mnie delikatnie po nosie. „Amiś” już nie mógł się doczekać, kiedy mu oddam kruszynkę, a gdy się wreszcie doczekał, najpierw dokunentnie wylizał maluszka, a potem zaprowadził go do swojej jadalni i pozwolił się posilić tym, co zostało w miseczce. Zgodziłam się na to i ja, , bo mój piesek upodobał sobie karmę dla szczeniaczków firmy Pedigry, więc jeśli i gość spróbuje, może mu nic nie będzie? Widać jednak karma nie była mu obca, bo zjadł wszystko do ostatniej chrupki, a potem popił to filtrowaną wodą i chociaż „Amiś” zachęcał go do zabawy, on padł tam przy tej miseczce i natychmiast zasną, więc i „Amiś” położył się obok i przytuliwszy maluszka, też spokojnie zasnął. Idylla jednak trwała niezbyt długo, bo się okazało, że są właściciele szczeniaczka i trzeba było się z nim rozstać jak z tamtą fretką, której już zresztą nie ma na tym świecie. A szczeniaczek, który nas odwiedził, to synek suczki, którą nieświadomie szczenną wzięto ze schroniska. Wydała na świat sześcioro dzieci, ale ten jeden został przy niej, bo resztę rozdano chętnym. Suczka, niestety z niewiadomych przyczyn odeszła z tego świata, a więc szczeniaczek, który miał osiem tygodni, bez kłopotu mógł się już pożywiać samodzielnie, ale wciąż tęsknił za mamą i wciąż jej poszukuje. Stąd te ucieczki chociaż dom jest przyjazny. Jak mało wiemy o tym, co przeżywają zwierzęta!t
Znów się coś we mnie zapadło.
Próbuję wydostać się na słońce, ale marnie mi to wychodzi. Wciąż jest we mnie tamten wieczór, kiedy to radośnie wróciłam do domu, by podsumowac miniony dobry dzień, kiedy usłyszałam te szokującą wiadomość i już od tej pory przez całą następną noc i cały następny dzień nie mogłam się pozbyć tych dręczących pytań i zawiłości w myślach, co to sprawiają, że ma się wszystkiego dosyć. Nie modliłam się o Jego powrót do zdrowia, bo dobrze wiedziałam, że to niemożliwe, więc tylko prosiłam Boga, by nie cierpiał zbyt długo. Z nikim nie umiałam rozmawiać o tym, co się stało i tylko wciąż zadawałam sobie pytanie: jak to jest, że dobro zawsze musi być pokonane złem? To prawda, że nie ma nic pewnego na tym świecie, ale człowiek, który dokonał tyle wspaniałych rzeczy, a na koniec zebrał prawie 5 tysięcy złotych na szlachetny cel, ginie tak głupio i niepotrzebnie. A tyle ludzi było wokoło! Co się takiego stało, że nikt w porę nie zareagował? Jak to możliwe, że ginie człowiek pośród przyjaciół? No i dlaczego obarcza się winą niewinnych? Czyżby to była premedytacja? Nie chcę nikogo sądzić, ale aż trudno uwierzyć, żeby w tak łatwy sposób można było zabić człowieka. I co, może tylko po to, by uniemożliwić dalsze działanie szlachetnego celu? Jeśli tak jest i już do tego doszło, to gdzie na tym świecie jest jakiś porządek i ład?