W Gdyni dziś Festiwal Lata z Radiem, a mnie tam nie ma?
Trochę żal, bo pewnie bym poszła posłuchać różnych wykonawców na dwóch scenach przy Skwerze Kościuszki i przy plaży, a może także udałoby się porozmawiać z którymś dziennikarzem z jedynki, no, ale cóż, jestem, gdzie jestem i nie ma na to rady. Tak by mi się marzyło mieć kogoś takiego, kto by lubił to samo, co ja i chętnie by mi towarzyszył w takich okolicznościach, jednak tak to się jakoś układa w moim życiu, że z wielu zamierzeń muszy rezygnować tylko dlatego, że jestem w tym sama. Nie powiem, by mi ludzie nie pomagali, gdy ich o to poproszę, ale są to przeważnie sprawy codziennego bytu, a nie koncerty, wyjścia do Filharmonii czy do teatru. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Tak mi się jakoś przypomniało…
W pierwszych latach pobytu w Laskach powrót do internatu był zawsze koszmarem. Do dziś zapach farby kojarzy mi się z początkiem roku szkolnego, kiedy to internat przeważnie był odnawiany i wszystkie drzwi pachniały białą olejną farbą. Pamiętam taki jeden powrót, który jakoś szczególnie mnie przytłoczył. Na koniec roku szkolnego w trzeciej klasie dostałam dwójkę z robót, bo nie mogłam pojąć ściegu skakanki. Siostra Zofia nie miała na tyle cierpliwości, by mi powoli i dokładnie objaśnić robienie tego płaskiego węzła. Wolała postawić zły stopień i mieć mnie po prostu z głowy, gdy tymczasem ja miałam popsute całe wakacje, bo niedość, że nadal samodzielnie nie umiałam zrobić skakanki, to jeszcze dałam się namówić na to, by mój brat ją za mnie zrobił i teraz, kiedy miałam zdawać egzamin poprawkowy z tej nieszczęsnej skakanki, nie wystarczyło przecież, bym pokazała już zrobioną, ale musiałam zrobić przynajmniej kilka ściegów, żebym się okazała wiarygodna. Nic nie przychodziło mi do głowy, co by sprawiło, że się jakoś z całej sprawy wykręcę. Aż nagle, gdy po obiedzie miałam dyżur zmywania naczyń, mnie olśniło: Wzięłam do ręki bardzo ostry nóż i bez namysłu zrobiłam nim cięcie przez całą szerokość lewej dłoni. Więcej już nic nie pamiętałam. Ocknęłam się dopiero na łóżku w sypialni z obandażowaną ręką, ale wcale nie żałowałam, że zrobiłam sobie krzywdę. Na poprawkowym egzaminie wystarczyło, że oddałam wakacyjną pracę i przeszłam do czwartej klasy. Do dziś jednak po tym incydencie noszę głęboką bliznę fizyczną, ale i duchową, bo nigdy nie lubiłam kłamać, a że nie przyznałam się do nieswojej pracy, wciąż mam to sobie za złe i może właśnie dziś nadszedł czas, żeby to z siebie wyrzucić? Chcę jednak dodać, że nauczyłam się tego płaskiego węzła od mojego brata w czasie następnych wakacji i zrobiłam w prezencie młodszej koleżance skakankę na urodziny, czego nie omieszkałam powiedzieć siostrze Zofii przy jakiejś okazji i wtedy się dowiedziałam, że miała wyrzuty sumienia z powodu tej mojej poprawki z robót.
Ostatni wakacyjny wyjazd.
To już tylko rzut beretem od Gdyni. Pół godziny jazdy taksówką i to, co zawsze: cisza, spokój, czyste powietrze, żadnych problemów, całkowita beztroska i to, co nazywam lenistwo do potęgi entej. Nic nie chcę, nic nie muszę, mogę robić, co mi się podoba, a więc bez żadnego planu i pomysłu. Tak lubię i tak będę spędzała ostatni etap wakacji. Nie mówię, że coś nagłego przyjdzie mi do głowy i że tego nie zrealizuję, bo ze mną to już tak jest, że nigdy nie wiem na pewno, co mi do głowy wpadnie. Biorę wprawdzie komputer, ale chyba tylko po to żeby sobie poleżał w bezczynności, bo nie sądzę, by mi się chciało przeglądać pocztę, serfować po internecie, czy sprawdzać, co się dzieje na Eltenie. Ciekawe tylko, jak długo wytrzymam w zamierzonym nic nie robieniu? No w każdym razie, na razie tak mam, że od wszystkiego chcę zrobić sobie urlop. Mam jednak wrażenie, że aby tak się stało, musiałoby chyba zabraknąć prądu, czy co, żebym wytrwała w postanowieniu. Jednak liczę na dużo komentarzy, bo jak pęknę, a nikt nie napisze, to dopiero się załamię i wpadnę w taką depresję, z której już nic mnie nie będzie w stanie wyciągnąć. No, to w najgorszym razie do trzeciego września!,
Co byś zrobił z dużą wygraną?
Przeznaczyłbyś na cele charytatywne? Całą sumę spożytkowałbyś dla siebie? Nie wiedziałbyś, co z taką wygraną począć? Ja już wiem, ale wypowiem się w ostatnim komentarzu.
Nareszcie pada!
Nawet mój Amiś się ożywił i łapie pyszczkiem krople deszczu na balkonie. Nas tu omijają gradobicia i wichury. Nawet deszcze są przelotne i łagodne. Szumią krople jak topole na wietrze, a powietrze pachnie jak spokojny rytm serca przyrody, w którym dominuje zieleń. Musiałam to napisać, bo lubię się dzielić dobrym nastrojem, czego życzę wszystkim, którzy to przeczytają.
Czy miałbyś do kogo z tym pójść?
Spotyka Cię wielka przykrość. Na razie jesteś w szoku. Myślisz sobie: jak to możliwe, by mogło mnie spotkać coś takiego? Nic złego przecież nie zrobiłem. Kiedy trzeba było, pomogłem, zawsze byłem życzliwy i zgodny, starałem się, by nie robić nic takiego, co by potem miało stać się przyczyną konfliktu, a tu nagle ni z tego ni z owego dostaję tak po głowie, że trudno się z tego otrząsnąć. Jak sobie z tym poradzić? Co zrobić, by przynajmniej wyjść z szoku? Czy jest na świecie ktoś, komu mógłbym się poskarżyć? I tu zaczyna się dylemat. Czy fakt, że wyrzucę to z siebie w czymkolwiek mi pomoże? Co z tego, że spróbuję to komuś przekazać? Na mój ból i tak nikt nie poradzi. Zresztą, czy znalazłby się ktoś, komu warto by było zawracać tym głowę? No i tu dochodzimy do wniosku, że tak naprawdę to w krytycznych sytuacjach zawsze jesteśmy sami. Załóżmy, że chorujemy na raka. To, że się tą wiadomością z kimś podzielimy, w niczym nie umniejszy naszej rozpaczy i załamania. A temu, komu przekazaliśmy tę trudną informację, będzie tylko przykro, że nic na to nie będzie w stanie poradzić. I teraz tak: cierpimy i trudno nam z tym. Szukamy sposobu, by jakoś się z tego wywikłać i co? Mamy jedyne wyjście: zaakceptować daną sytuację w milczeniu i samotności, bo nikt nie zrozumie tego, co czujemy i przeżywamy, dopóki sam tego nie doświadczy. Dlatego nie na darmo się mówi, że człowiek, to najbardziej samotna wyspa.