Drugi dzień rejsu
Następnego dnia wstałam wcześniej od innych, bo miałam wachtę w kampusie i trzeba było nakryć do stołu, a potem stopniowo poprzynosić jedzenie. Z naczyniami biegałam kilka razy, bo czterdzieści talerzyków, kubków i sztućców nie dałoby się zabrać za jednym razem. Ponieważ na śniadanie miała być jajecznica z boczkiem i cebulą, musiałam tę cebulę pokroić w tzw piórka, a boczek w maleńkie kosteczki. Zeszło mi trochę z tym krojeniem, ale zdążyłam tak, by kucharka mogła zacząć smażyć. Mooim zadaniem było jeszcze zanieść do kubryku chleb, masło i przyprawy. Gorącą kawę zaniósł kolega z mojej wachty. Kiedy po śniadaniu zaczęły spływać naczynia, byłam już na stanowisku. Jeszcze na szybko wypiłam kawę na stojąco, bo w kampusie nie ma żadnego stołka. Najbardziej bym lubiła wyjść na pokład, usiąść na ławeczce pod masztem i marzyć sobie o czymkolwiek w ciepłych promieniach słońca, ale miałam przecież wachtę i musiałam być tam, gdzie mi wyznaczono. Myślałam więc sobie tylko: „Jeśli nawet nie spotka mnie w tym rejsie nic miłego, to i tak się nie poddam. Całą tę wyprawę mam przecież na własne życzenie, a że wyobrażałam ją sobie całkiem inaczej, to już inna rzecz i nie ma się co nad tym zastanawiać tylko trzeba przyjąć to, co przyniosą te rejsowe dni”.
Z tym zmywaniem zeszło mi tyle czasu, że prawie bym nie zdążyła do łowienia ryb, które miały być na kolację, ale ponieważ kolega z wachty pomógł mi przy układaniu naczyń, tuż przy łowisku w okolicy Władysławowa dobiegłam na miejsce zbiórki i dostałam wędkę. No, ale i tu miałam pecha, bo jak tylko tę wędkę zanurzyłam w wodzie, natychmiast się poplątała z inną i od razu zostałam odsunięta od wędkowania. Widać nie miałam szczęścia u Neptuna, więc wróciłam do kampusa, by obierać ziemniaki na obiad. Myśli miałam niewesołe. Zastanawiałam się, jakie niepowodzenie czeka mnie w najbliższym czasie. No i niedługo się okazało, że teraz to już nie żarty, bo spadłam z kilku schodków po drodze do kubryku i tak sobie uszkodziłam mięśnie podudzia, że prawie nie mogłam stąpać na tej nodze. Jednak w czasie wachty to jest tak, że choćbyś się podpierał nosem, musisz wykonywać swoją pracę, a że wypadła mi nocna wachta na spardeku, czyli górnym pokładzie, nikogo nic nie obchodziło, że się tam ledwie dowlokłam prawie na jednej nodze. Padało i wiało, a usiąść nie było wolno, to stałam, jak ta sierota w półzgięciu, a kiedy przyszła pora mojego sterowania, też nie usiadłam na ławeczce przy sterze, bo jestem mała i mam krótkie ręce, więc nie dosięgnęłabym steru. Koło sterowe było udźwiękowione, więcw jakiś czas po objęciu sterowania zorientowałam się, że poważnie zeszłam z kursu. Robiłam, co mogłam, ale w żaden sposób nie umiałam wrócić na potrzebny kurs, więc w końcu tak się przeraziłam, bo wokół było pełno statków, że zaczęłam krzyczeć, żeby mi ktoś przyszedł na ratunek. W końcu zjawił się wachtowy i powiedział, jakby nigdy nic: „przecież tam w maszynie ktoś zawsze czuwa nad prawidłowym kursem”. Nowe niepowodzenie tak mnie zestresowało, że osunęłam się na deski pokładu nie bacząc na to, czy mi wolno, czy nie. Wachtowego miałam takiego, że zachowywał się jak stary marynarz, chociaż nie miał nawet dwudziestu lat. Ktoś z wachty zmienił mnie przy sterze, a ja siedziałam, jak kupa nieszczęścia z niedobrymi myślami i gdyby to było możliwe, natychmiast opuściłabym jacht. Zostały mi jeszcze dwie godziny wachty, ale na szczęście pokazał się bosman i kazał mi iść do kubryku. Zanim tam dotarłam, usiadłam jeszcze na ulubionej ławeczce pod masztem i nareszciemogłam spokojnie oddać się rozmyślaniom. Wokół szumiało morze, deszcz szeleścił w żaglach, statek kołysał się leniwie, a we mnie nie było radości. Zrozumiałam, że morze, to nie tylko przygoda w wesołych barwach, ale przede wszystkim urabianie charakteru. Mój brat przez czterdzieści parę lat pływał po morzach i oceanach. Niewiele o tym mówił, ale kiedy zbliżał się czas powrotu na statek, stawał się coraz weselszy i bardziej rozmowny. Podejrzewałam, że mimo ciężkiej pracy, która go tam czekała, kochał to morze i musiał do niego wracać. Myślę, że gdybym i ja miała kiedyś wypłynąć w kolejny rejs, już inaczej postrzegałabym tę przygodę. Nazajutrz byliśmy w Kopenhadze. Nie wybierałam się na ląd, ale wachtowy powiedział, że muszę, bo inaczej on także nie mógłby wyjść na ląd. Poprosiłam więc koleżankę, żeby mi potowarzyszyła, bo jak tylko zeszłam po trapie na keję, wachtowego już nie było przy mnie a koleżanka, chociaż go wołała, że tak szybko nie mogę iść, nawet się nie obejrzał. Wobec tego poszłyśmy tylko do najbliższego kiosku z pamiątkami, żebym sobie chociaż mogła kupić kopenhaską syrenkę jako dowód, że jednak byłam w jej mieście. Wróciłam na jacht i ponieważ nic mi innego nie pozostało, zastąpiłam kolegę na trapie, a on mi za to obiecał coś dobrego z miasta. Przesiedziałam na tym trapie całą jego czterogodzinną wachtę, by chociaż w ten sposób przydać się jakoś na jachcie.
Dalszy ciąg nastąpi, o ile Elton mi na to pozwoli.